Wbrew powszechnej opinii w Polsce nie brakuje lekarzy. Brakuje pieniędzy na specjalistów. To zarazem nie oznacza, że nakłady przeznaczane na ochronę zdrowia są zbyt małe. Nie jest też prawdą, jak sugerował DGP z 15 marca, że powinniśmy zatrudnić 70 tys. dodatkowych lekarzy, by dogonić średnią unijną. Aby stworzyć tyle etatów, NFZ musiałby przeznaczać rocznie dodatkowy miliard złotych na ich pensje i składki na ZUS. Czy są na to zabezpieczone środki?
Pieniędzy na lekarzy brakuje, ponieważ równolegle utrzymywane są trzy piony administracyjne: NFZ, Ministerstwo Zdrowia i pion akademicki. W ochronie zdrowia więcej osób pracuje na stanowiskach administracyjno-gospodarczych niż przy pacjentach. Do tego należy pamiętać o całkowitym braku relokacji lekarzy. Nie wiadomo, w których specjalizacjach jest ich nadmiar, a w których niedobór. Stanu rzeczy dopełniają dysproporcje zarobkowe w stosunku do innych państw Unii Europejskiej. Inżynier w Wielkiej Brytanii może liczyć na trzy do pięciu razy wyższe zarobki niż w Polsce. Lekarz – 30–50 razy więcej!
Nikt nie bierze pod uwagę, że wyuczenie specjalisty w dziedzinie zabiegowej zajmuje nawet 20 lat edukacji pomaturalnej, której większość odbywa się na wolontariatach. Ponieważ lekarze są ludźmi nie tylko wykształconymi, ale też pracowitymi (średnia to ponad 80 godzin tygodniowo, czyli dwa razy tyle, co przeciętnie), trudno się dziwić, że są zamożniejsi niż przeciętna, że wyjeżdżają albo oczekują wysokich zarobków. Większość lekarzy w Polsce robi specjalizację na wolontariacie albo oddelegowaniu, a nawet gdyby dostali etat, to jest to kwota poniżej 350 euro (2007 zł brutto). Młodzi lekarze w Grecji dostawali 2400 euro miesięcznie, a gdy obniżono im tę kwotę do 1800, zaczęli masowo wyjeżdżać.
Tymczasem w Wielkiej Brytanii lekarz stażysta dostaje 3 tys. funtów (18 tys. zł) i może dorobić na dyżurach nawet drugie tyle. Lekarz etatowy za około 25 godzin pracy tygodniowo dostaje w Anglii 5–9 tys. funtów, do tego dochodzą różne dodatki. Nie mam tu na myśli profesorów czy kierowników, ale osoby świeżo po specjalizacji, w wieku 30 lat na zwykłym etacie w państwowym (nie prywatnym) szpitalu. Lekarz kontraktowy (czyli praca, jaką najczęściej wykonują Polacy) otrzymuje od 80 do 120 funtów za godzinę, czyli minimum 4 tys. funtów tygodniowo (miesięcznie około 100 tys. zł netto na rękę!). Przy tych zarobkach prezesi polskich banków są biedakami.
Aby usprawnić nasz system ochrony zdrowia, nie potrzeba większej liczby lekarzy. Może nawet mamy na to dość pieniędzy. Warto jednak prześledzić, jak to działa za granicą, i wdrożyć dobre pomysły. Choćby takie, jak wprowadzenie limitów na liczbę specjalistów danych specjalizacji, by ograniczyć sytuację, w której w jednym regionie jest ich znacznie więcej, niż wynosi średnia w Unii Europejskiej czy Stanach Zjednoczonych, a w innym ich brakuje.
Zmian wymaga także edukacja. Obecnie mamy do czynienia z nadmiarem zajęć teoretycznych i niedoborem zajęć praktycznych na polskich uczelniach medycznych. Zajęcia teoretyczne są na wysokim poziomie, ale jest ich zbyt dużo. Są one po prostu tanie. Wystarczy jeden sprawny mówca, by zająć cały rocznik. Może to być ciekawe i pożyteczne, ale nie zastąpi praktyki. A ta z kolei kosztuje. Do zajęć praktycznych w obrębie chirurgii na jednego nauczyciela może przypadać najwyżej dwóch uczniów. Czyli na 400 studentów powinno być 200 profesorów praktyków, ludzi z co najmniej 20-letnim doświadczeniem w czynnej chirurgii.
Nie da się nauczyć operatywy w jedno popołudnie. Nie da się jej douczyć w domu, z internetu, notatek i książek. Trzeba poświęcić określoną liczbę godzin i wykonać określoną liczbę zabiegów każdego typu. W Polsce do egzaminu specjalizacyjnego wystarczy dziesięć zabiegów, a w Niemczech czy Anglii – sto. Co więcej, w Polsce dopuszcza się asysty jako wykonany zabieg, czyli w praktyce lekarz z pełną specjalizacją może nie mieć na koncie nawet jednego samodzielnego zabiegu! Problem leży w braku motywacji dla nauczycieli. Czemu zdolny chirurg ma poświęcać czas na skuteczną naukę kogoś, kto za chwilę zrobi mu konkurencję?
Dobrze byłoby ograniczyć rolę profesorów do edukacji. Większość kierowników w ośrodkach medycznych, od ordynatorów po dyrektorów, to osoby niemające żadnego przygotowania menedżerskiego. To, że ktoś ma dużą wiedzę merytoryczną, nie znaczy, że ma doświadczenie w zarządzaniu personelem ani że zna się na finansach. Lekarze nie chcą być robotnikami na karcie zegarowej. To pracowici ludzie z otwartym umysłem, szukający nowych wyzwań. Tak zwany wolny zawód to w Polsce utopia. Można umieć operować, ale nie mieć gdzie, bo ordynator boi się, że się mu podbierze klientelę. Więc trzeba siedzieć w poradni, a jeśli ktoś chce operować, leci za granicę.
Dwa lata temu próbowałem zakończyć karierę w Wielkiej Brytanii. Kolega, prezes dużej przychodni, stwierdził, że zamiast tułaczki mógłbym zająć u niego wakat okulisty. Wystąpił o kontrakt dla mnie do NFZ. Fundusz zaproponował niecałe 2 zł od pacjenta, ale tylko pod warunkiem, że wezmę cały kontrakt, czyli 10 tys. pacjentów rocznie. Nie ma jednak gwarancji, że będę miał tylu pacjentów i to zaraz w pierwszym roku pracy. Poza tym jeden okulista nie jest w stanie obsłużyć takiej liczby pacjentów. To jest liczba dla dużej kliniki, a kontrakt przewidywał kary za niewykonanie. Dlatego dalej jeżdżę na Wyspy.
Warto więc zapożyczyć od innych państw także normy dotyczące tego, ilu pacjentów w ciągu jednej sesji może przyjąć lekarz danej specjalizacji. W Wielkiej Brytanii dla okulisty jest to ośmiu nowych pacjentów w ciągu trzech godzin lub dwunastu podczas kontynuacji. Łatwo wyliczyć, że jako pojedynczy okulista, pracując 52 tygodnie bez wakacji i chorobowego, i przyjmując maksymalną liczbę 24 pacjentów dziennie, mógłbym przyjąć 6 tys. pacjentów rocznie. NFZ chciał 10 tys.
W Anglii jeden okulista przypada na blisko 35 tys. mieszkańców i nie ma kolejek. W Polsce to około 10 tys., ale są miejsca, jak Śląsk, gdzie jest to mniej niż 6 tys., zaś pacjenci nie mogą się dostać do lekarza. Za ten stan rzeczy odpowiadają konsultanci wojewódzcy i krajowi. Mimo że na Śląsku jest sześć razy więcej okulistów w przeliczeniu na mieszkańca, niż wynosi średnia w UE czy USA, w 2015 r. w Katowicach w tej tylko dziedzinie otwarto 25 nowych specjalizacji. Po co?