Sebastian Stodolak, publicysta ekonomiczny / Dziennik Gazeta Prawna
O tym, że zdrowie jest najważniejsze, przekonujemy się zazwyczaj w aptece. Piosenkarka Kora Jackowska od dwóch lat walczy z nowotworem. Chociaż obecnie choroba jest w stadium remisji, Kora i tak musi przyjmować leki. Wydała już na nie prawie 500 tys. zł – opakowanie lekarstwa, które musi zażywać przez pięć lat, to zawrotny koszt 18 tys. zł. Nawet jej, dobrze opłacanej celebrytki, na te lekarstwa nie stać.
Inny przykład. Mniej spektakularny. Mężczyzna w okolicy siedemdziesiątki – powiedzmy, że pan Tadeusz – prosi mnie na ulicy o drobne na wykup lekarstw. Kosztują niewielką w porównaniu do antyrakowych specyfików Kory kwotę 40 zł. Dla pana Tadeusza ta kwota także jest nie do przeskoczenia. Dostaje 980 zł emerytury, co ledwo wystarcza na jedzenie i opłaty. Większość z nas oburzy się na Narodowy Fundusz Zdrowia albo szerzej na państwo polskie. Wszystkie leki na raka, ale także inne fundamentalne dla zdrowia Polaków, powinny być dofinansowywane z budżetu, a może nawet całkowicie refundowane. Ta reakcja wynika jednak z emocji. Wnioski z analizy zimnej? Refundacja to zło.
System refundowania lekarstwa jest na wielu poziomach po prostu nieefektywny, a nawet szkodzi naszemu zdrowiu. Intencją refundowania lekarstw jest pomoc osobom chorym, ale chociaż cel jest chwalebny, to jego realizacja sprowadza się do tego, że pieniądze z kieszeni podatnika są niejako automatycznie transferowane do kieszeni firm farmaceutycznych. Postawmy się w roli szefa firmy, która właśnie wypuszcza na rynek nowy lek na jakieś dotkliwe schorzenie. Cenę jednego opakowania leku ustala na 100 zł i sprawdza, czy są chętni na jego zakup. Nie? To obniża cenę, np. do 80 zł. Normalny produkt, normalne działanie rynku.
Jeśli jednak ów lek ma szansę bycia wpisanym na listę leków refundowanych, np. na poziomie 40 proc., szef firmy kalkuluje inaczej. Mógł ustalić cenę leku na 100 zł, ale po co, skoro przypuszcza, że państwo z każdego sprzedanego leku odda mu 40 zł. Lek, który mógłby kosztować 100 zł, kosztuje w efekcie 167 zł, przy czym na owe 40 proc., czyli 67 zł, składają się wszyscy podatnicy bez względu na to, czy lek im się kiedykolwiek przyda, czy nie. Efekt netto jest taki, że bogatszy jest wyłącznie producent leku i biurokraci, którzy obsługują procedurę refundacji. Wbrew pozorom nie inaczej ma się sytuacja w przypadku leków refundowanych w 100 proc. Nie jest tak, że każdy chory może po nie sięgnąć. Gdyby tak było, budżet NFZ by się zawalił. Taki lek trzeba racjonować. Módl się więc o przychylność biurokraty.
Michael Fischer i Jerry Avorn na łamach czasopisma „Health Services Research” opublikowali przed 13 laty badanie, które doświadczalnie pokazuje, o czym mowa. Przeanalizowali wydatki, które amerykańskie stany poniosły w 2000 r. na refundację leków wpisanych na oficjalne listy, i porównali je z alternatywnym scenariuszem, w którym na listach zamiast oryginałów znajdowałyby się generyki, czyli leki, które działają tak samo, ale są zazwyczaj tańsze. Wyniki badania były jednoznaczne: stosując generyki na większą skalę, oszczędzono by aż 229 mln dol. Co więcej, gdyby system stosowania najtańszych generyków uczynić ogólnokrajowym, to oszczędności wzrosłyby do 450 mln dol. Problem jest tylko jeden: producenci generyków wprowadzonych na listę natychmiast podnieśliby ceny. Taki właśnie efekt przynosi refundacja. Zawyża cenę refundowanych leków. Zawsze. Wszędzie. Na przekór ekonomicznym marzycielom i na nieszczęście chorych i zdrowych.
Ale mechanizm refundacji nie jest jedynym, który sprawia, że wizyta w aptece kończy się bólem głowy i pustką w portfelu. Drugi powód to system patentowania lekarstw. Wymyślenie nowego leku jest zajęciem niezwykle kosztowym i inwestycją niepewną. Może się okazać, że te zastępy naukowców zatrudnione w twoim laboratorium pracują nad czymś bezużytecznym. Magazyn „Forbes” obliczył, że w USA wynalezienie i wprowadzenie na rynek nowego leku to koszt ok. 350 mln dol., a gdy wziąć pod uwagę inwestycje w nieudane lekarstwa, nawet 5 mld dol.
Firmy farmaceutyczne potrzebują więc zachęt w postaci mocnego prawa patentowego. Jeśli faktycznie uda im się wymyślić nowy lek, chcą przez jakiś czas mieć wyłączność na jego produkcję, żeby móc na nim zarobić. Ma to sens, ale w rozsądnych granicach. Tyle że te dawno już przekroczono. Nadmiernie wzmocniono ochronę patentową nowych lekarstw (sięga ona obecnie ok. 20 lat, a warunkowo może być nawet przedłużana) i zaostrzono regulacje dotyczące dopuszczania nowych lekarstw do obrotu. Wymaga się przejścia długotrwałych procedur prawnych i setek skomplikowanych testów, które mają udowodnić, że dany lek nie szkodzi. Nawiasem mówiąc, jeśli szkodzi, ogłasza się sukces regulacji, bo „uratowały ludzi przed trucizną”, jeśli zaś nie szkodzi, to jakoś nikt nie zwraca uwagi, że gdyby był wprowadzony na rynek wcześniej, o wiele więcej osób mogłoby być wyleczonych albo – w skrajnych przypadkach – przeżyć.
Jeśli zatem naprawdę chcemy pomóc Korze, panu Tadeuszowi, innym chorym i samym sobie, powinniśmy zażądać od władz, by osłabiły patenty, zracjonalizowały regulacje, a rynek lekarstw traktowały jak każdy inny. Niektórzy oburzą się, że oddanie spraw niewidzialnej ręce rynku to prosta droga, by kosztem ludzkiego nieszczęścia wygrała ludzka żądza zysku. Oto cyniczni biznesmeni zaczną dyktować astronomiczne kwoty postawionym pod ścianą pacjentom. Jak – na pewno pojawi się ten przykład – Martin Shkreli, który odkupił prawa do leku daraprim, stosowanego m.in. w kuracji antymalarycznej czy leczeniu toksoplazmozy wśród osób chorych na AIDS. Jednym machnięciem ręki podniósł cenę z 13,5 dol. za tabletkę do 750 dol. Spadły na niego gromy, tyle że to nie publiczne oburzenie uratowało chorych. Zrobił to konkurent Shkreli, Mark Baum, którego laboratorium – z czystej żądzy zysku – wyprodukowało ekwiwalent daraprimu, kosztujący dolara za porcję.