Tyle zaproponował pacjentowi jeden ze szpitali. Żenująco niskie kwoty odszkodowań to nie egzotyka. Jedna szósta skarg poszkodowanych przez szpitale została uznana za słuszne – twierdzą członkowie komisji ds. orzekania o zdarzeniach medycznych przy urzędach wojewódzkich. Ale nawet 70 proc. chorych nie otrzymuje należnej im rekompensaty

To raczej norma w polskich realiach. Potwierdzają to dane zebrane przez DGP z komisji ds. orzekania o zdarzeniach medycznych. Szpitale lub ich ubezpieczyciele proponują złotówkę za stałe kalectwo czy nawet śmierć (w przepisach maksymalne stawki wynoszą odpowiednio 100 tys. zł i 300 tys. zł). Decyzja o wysokości odszkodowania leży po stronie placówki medycznej. I nie ma od niej odwołania. W efekcie ustalenia komisji idą na marne: większość pacjentów nie chce takich kwot. Albo rezygnują z walki o pieniądze, albo idą do sądu. W nim mają szanse nawet na milionowe wygrane.

Dzięki komisjom, które od trzech lat działają przy urzędach wojewódzkich, chorzy mieli szybko otrzymać rekompensatę za cierpienie, którego doznali podczas leczenia. Owszem, na orzeczenia komisji poszkodowani nie czekają długo. Jednak np. w świętokrzyskim ani jeden z sześciu pacjentów nie skorzystał na tym. Szpitale chciały zapłacić za błędy od 0 zł do 5 tys. zł. Poszkodowani nie zgodzili się na to.

Jeden z wrocławskich szpitali zaoferował rodzicom złotówkę za śmierć ich dziecka, do której doszło z powodu ewidentnych zaniedbań placówki. Opiekunowie zrezygnowali. Dzięki temu placówka zaoszczędziła kilkaset tysięcy złotych.

Złotówkę zaoferowała również jedna z małopolskich placówek za zaniedbania, które doprowadziły do śmierci chorego. Inny szpital, też na Dolnym Śląsku, zgon wycenił na 500 zł. Taką przyjął strategię: niezależnie od szkody proponował niezmiennie pacjentom tę samą kwotę. W 12 przypadkach prace dolnośląskiej komisji spełzły na niczym. Tylko w czterech chorzy zgodzili się na to, co oferowały placówki. W lubuskim na dziewięć odmów były trzy zgody. W Małopolsce sytuacja wygląda nieco lepiej: 17 odmów i 11 przyjętych propozycji.

Sami pracownicy komisji dziwią się, że część pacjentów godzi się na tak śmieszne kwoty. Szansą na wyższe pieniądze jest jedynie kolejny błąd placówki. Jeżeli zapomni i przekroczy termin wysłania dokumentów ustalony przez komisję, musi zapłacić tyle, ile żądał pacjent. Z danych wynika, że w każdym województwie jest po kilka takich spraw.

Komisje powstały po to, by ułatwić pacjentom dochodzenie swoich praw. Wystarczy, że wpłacą 200 zł i opiszą swoją historię, a grupa ekspertów, w której znajdują się zarówno lekarz, jak i prawnik, fachowo oceni, czy leczenie przebiegało zgodnie ze standardami. I wyda orzeczenie, czy doszło do tzw. zdarzenia medycznego. Jeżeli doszło, szpital musi zapłacić odszkodowanie. – Idea była słuszna, szkoda tylko, że sprawdza się częściowo – ocenia Wioletta Cieślak, przewodnicząca wielkopolskiej komisji. I wylicza pozytywy: oszczędzany jest czas i pieniądze sądów oraz tych osób, które dowiadują się, że nie było błędu w opiece, ponadto ich działanie uświadamia chorym o ich prawach, części osób zaś zgromadzona przez komisję dokumentacja ułatwia sprawy w sądzie. W czym więc problem?
– Nie sprawdza się w kluczowej kwestii: finansowej – podsumowuje Cieślak. Jej zdaniem przepisy powinny być tak skonstruowane, by zachęcać szpitale do uczciwego wypłacania rekompensaty za swoje błędy. W jej regionie z 31 propozycji odszkodowania i zadośćuczynienia wystosowanych ze strony szpitali skorzystało tylko 10 pacjentów. Główny powód to niska kwota. W rzeszowskim tylko jedna oferta została przyjęta. Są województwa – jak świętokrzyskie – w których żadna nie była satysfakcjonująca dla chorych.
– Szpitale nigdy nie dają tyle, o ile wnioskuje pacjent – potwierdza Jacek Chojnacki, szef mazowieckiej komisji. Przyznaje, że na Mazowszu nie ma tak żenująco niskich kwot jak złotówka ze śmierć, ale czasem sam się dziwi, że poszkodowani godzą się na ofertę szpitala. I przytacza historię: starsza pani zmarła z powodu zakażenia rany pooperacyjnej. Zaniedbania szpitala były oczywiste. Zaproponował 45 tys. zł – wydawałoby się, że sporo na tle innych placówek, ale mógł 300 tys. zł (to maksymalna kwota, którą określają przepisy). Rodzina przyjęła propozycję. – A mieli duże szanse wygrać w sądzie o wiele więcej – ocenia Chojnacki.
– Rozwiązaniem mogłoby być wprowadzenie kwoty minimalnej – uważa Piotr Dobrołowicz, przewodniczący komisji w województwie zachodniopomorskim. Jego zdaniem kuriozalnie niskie kwoty godzą w zaufanie obywatela do państwa. Choć przyznaje, że nie byłaby to prosta sprawa. Wioletta Cieślak uważa, że komisja powinna mieć przynajmniej możliwość weryfikacji proponowanych kwot, by w razie czego zaprotestować i pomóc w negocjacjach.
Główny kłopot polega na tym, że szpital najczęściej musi płacić z własnego budżetu. Większość bowiem nie wykupiła ubezpieczenia. Z jakiego powodu? Zbyt wysokich cen, jakich zażyczyli sobie ubezpieczyciele, 300–400 tys. zł. Taka kwota „zwróciłaby się”, kiedy musieliby zapłacić czterem pacjentom maksymalne kwoty odszkodowań. Ryzyko takiej liczby pacjentów jest znikome. A ponadto jest możliwość wypłacenia o wiele niższych sum.
Szpitale grają więc va banque – a nuż pacjent przyjmie ich ofertę. Jak nie, może nie skieruje sprawy do sądu. Czasem placówki medyczne wolą zapłacić z obowiązkowego ubezpieczenia od odpowiedzialności cywilnej, które nie ma nic wspólnego ze „zdarzeniami medycznymi” orzekanymi przez komisje. Tak było w przypadku rodziny pacjenta, który zmarł z powodu zaniedbań dolnośląskiego szpitala. Ten zaoferował 500 zł, które rodzina odrzuciła. Ale potem w ramach OC szpitala otrzymała kilkaset tysięcy złotych.
Część pacjentów – podwójnie obrażona: najpierw zaniedbaniami w szpitalu, a potem oferowaną żenująco niską kwotą za ich cierpienie – idzie do sądu. Sądy, w odróżnieniu od komisji, czasem zasądzają nawet 10 mln zł odszkodowania. Jednak pracują nie kilka miesięcy, tylko kilka lat. ©?
Rozmowa

Komisje miały być mediatorem. Dziś nie spełniają swojej funkcji

Marcin Haśko

adwokat, pełnomocnik Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu

Szpitale proponują śmiesznie niskie kwoty poszkodowanym pacjentom. O co chodzi w tej strategii?

Wolą, by zapłacił zakład ubezpieczeń choremu w ramach polisy OC. Powód jest prosty: szpitale muszą mieć jedno obligatoryjne ubezpieczenie od odpowiedzialności cywilnej i drugie dobrowolne od orzeczeń komisji działających przy urzędach wojewódzkich, rozpatrujących sprawy pacjentów. Wiele placówek nie zdecydowało się na wykupienie tego drugiego produktu, bo ceny, które zaproponował PZU (monopolista na rynku), były niewspółmiernie wysokie do ryzyka finansowego. Szpitalom bardziej się opłaca zaproponować symboliczną złotówkę, by potem ewentualnie poszkodowany pacjent zgłosił roszczenie już bezpośrednio do szpitala czy ubezpieczyciela w ramach OC (które ma każdy szpital). Zresztą wówczas pacjenci mogą nawet otrzymać wyższe odszkodowania niż to, które mogliby dostać w ramach działania komisji.

Ubezpieczyciel nie protestował przeciw takim zabiegom?

Były próby ignorowania przez PZU takich wniosków o odszkodowanie. Argumentowali, że nie mogą płacić pacjentom, którzy mają korzystne dla nich orzeczenie komisji i skorzystali z odszkodowania zaproponowanego przez szpital. Ku takiej postawie nie ma jednak żadnych podstaw prawnych. Pacjent ma prawo domagać się od szpitala i ubezpieczyciela zadośćuczynienia i odszkodowania na zasadach ogólnych.

Czy powinna być określona minimalna kwota, jaką powinien wypłacić szpital czy też ubezpieczyciel?

Ta kwestia jest wtórna. Moim zdaniem komisje ds. orzekania o zdarzeniach medycznych nie spełniają swojej funkcji. Miały odgrywać rolę mediatora. Tymczasem tak się nie dzieje. Według ustawodawcy komisja wojewódzka nie wykonuje władzy publicznej, a tak naprawdę ją pełni, np. ma prawo wydawania zaświadczeń, które mają status tytułów wykonawczych. Tak samo sądy mają wątpliwości: jak traktować materiały zgromadzone przez komisje?