Niepubliczne placówki ochrony zdrowia to dla rządu i NFZ coś na kształt kukułczego jaja.
Z jednej strony, jak jest mowa o poprawie dostępności do leczenia, to podkreśla się ważną rolę prywatnego biznesu. Gdy mowa o pieniądzach, głos cichnie, a „prywaciarze” stają się chłopcem do bicia. W tym roku historia się powtarza.
Szpitale są na etapie negocjowania warunków finansowych z funduszem na 2015 r. Chociaż słowo „negocjowanie” jest w tym przypadku na wyrost. NFZ jako jedyny płatnik procedur medycznych przyjmuje rolę monopolisty i narzuca wycenę. A ponieważ pula pieniędzy, jaką może przeznaczyć na leczenie, od tego nie rośnie, więc komuś musi zabrać, żeby dołożyć komuś innemu. W tym przypadku zabiera prywatnym, żeby dosypać placówkom publicznym.
Sprawdzona metoda, bo testowana od jakiegoś czasu. Skutecznie. Dodatkowo po raz drugi z rzędu NFZ nie przeprowadza konkursu ofert. A to oznacza, że wszystkie te placówki, które przez ten rok inwestowały w rozwój, bo liczyły, że podpiszą kontrakt z funduszem na leczenie w kolejnych latach, przeliczyły się. Nowi świadczeniodawcy nie będą dopuszczeni do publicznych pieniędzy.
Resort zdrowia co prawda zapewnia (podobnie jak pod koniec 2013 r.), że już za rok to na pewno konkurs będzie. Tylko że wtedy może się okazać, iż wśród prywatnych chętnych brak, bo zdążyli upaść. Na rynku pozostaną albo duże i bogate sieci, albo drobnica, która oferuje proste zabiegi niemające nic wspólnego z usługami dobrej jakości.