Aquaparki, multimedialne kioski czy gminne drogi. Wszystkie te projekty łączy wspólny mianownik: pieniądze z UE. Owe inwestycje miały wprowadzać lokalne społeczności w nowoczesność, podnieść komfort życia, po prostu je ułatwić. Zamiast tego stoją gdzieś w polu, całkowicie absurdalnym miejscu i niszczeją. To oczywiście skrajne przykłady, pomniki głupoty lokalnych włodarzy i marnotrawstwa środków unijnych.
Chodzi o to, żeby w kolejnej perspektywie finansowej już ich nie stawiać. Dostać i wydawać euro, ale z głową. Chociażby w zdrowiu. Bruksela dziś stawia na projekty miękkie, czyli nie inwestycje w remonty, aparaturę medyczną czy infrastrukturę szpitalną, lecz edukację prozdrowotną i programy profilaktyczne. Centrum działania ma stać się człowiek–pacjent. O tym, że w tej materii jest dużo do zrobienia, mówią dane, jakie nasza redakcja zebrała od samorządów, przygotowując Ranking Zdrowia Polski.
Większość powiatów w ogóle nie prowadzi na swoim terenie programów profilaktycznych. W nielicznych, jeżeli już są, to jeden–dwa. Unia stawiając na takie propacjenckie działania, wymusza u włodarzy zmianę podejścia do zdrowia. Założenie więc słuszne. Strach pojawia się, gdy pomyślimy o realizacji. Nie chodzi bowiem o to, żeby na siłę tworzyć programy wydmuszki, które niewiele będą miały wspólnego z potrzebami zdrowotnymi mieszkańców. W takim bowiem wypadku pewne jest jedno. Ktoś zarobi, ale efekty społeczne będą mizerne. I znów droga skończy się, ale w lesie.