Informacja, że kontrwywiad ujął dwóch rosyjskich agentów, nie wzbudziłaby większego zainteresowania czytelnika przedwojennej prasy. Dziewięćdziesiąt lat temu łapano ponad 400 szpiegów rocznie, do momentu aż zauważono, iż opłaca się robić coś dokładnie odwrotnego.
Na pewno był to udany strzał polskich służb w GRU – oświadczył podczas konferencji prasowej w ubiegłym tygodniu Marek Biernacki. Były minister sprawiedliwości, a obecnie członek sejmowej komisji do spraw służb specjalnych, przekonywał dziennikarzy, że Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego odniosła wielki sukces, aresztując podpułkownika Wojska Polskiego oraz wpływowego prawnika. Obaj prawdopodobnie pracowali dla rosyjskiego wywiadu. Po tym wydarzeniu kwestia, czy państwo polskie może być infiltrowane przez służby specjalne Kremla, stała się niemal tak głośna, jak za czasów afery „Olina”. Znamienne, że dopóki Rosja nie wznieciła wojny na Ukrainie, wspomnianą ewentualność traktowano powszechnie z przymrużeniem oka. Dopiero gdy okazało się, że rosyjscy szpiedzy to nie postacie z bajek, lecz jak najbardziej realne, nastąpiła gwałtowna zmiana nastrojów. Nadal jednak brakuje odpowiedzi na kluczowe pytanie. Czy polskie służby kontrwywiadowcze są aż tak dobre, że przez wiele lat nie musiały urządzać polowań na rosyjskich szpiegów w obecności kamer telewizji informacyjnej, gdyż dobrze radziły sobie przy użyciu bardziej dyskretnych metod operacyjnych? A może dopiero w pośpiechu uczą się fachu i chcą wszystkim zademonstrować, iż nauka nie poszła w las?
Szpiegów więcej niż pcheł
Poranna prasa 9 lipca 1925 r. donosiła o kolejnej szpiegowskiej aferze. Tym razem wyszło na jaw, że dla sowieckiego wywiadu pracowali przedstawiciele firmy Wniesztorg, utworzonej przez Ludowy Komisariat Spraw Handlowych ZSRR. Oficjalnie przedsiębiorstwo pośredniczyło w interesach między Związkiem Radzieckim a krajami kapitalistycznymi. Przy okazji stanowiło świetną przykrywkę dla siatek szpiegowskich. Latem do Łodzi przyjechał pracujący dla Wniesztorgu znany lobbysta Wincenty Illinicz. Łódzki dziennik „Republika” anonsował go czytelnikom, iż jest to: „jeden z dyrektorów Banku Mechaników, jeden z wybitniejszych kierowników osławionego z nadużyć handlowych Związku Rolników Polskich, człowiek o szerokich wpływach, aż do Sejmu sięgających”. Również w chwilach wolnych od pracy Wincenty Illinicz nie żył zbyt przykładnie. W Warszawie znano go jako zapalonego hazardzistę, grającego o wielkie stawki. „Illinicz prowadził obok zamiłowanego sportu w grze karcianej bardzo liczne interesy handlowe, których dowodem są choćby znalezione podczas rewizji liczne weksle, powystawiane przez najrozmaitsze mniej lub więcej znane w Warszawie osoby” – opisywał dziennikarz „Republiki”. Podjęcie pracy w sowieckiej firmie przyniosło lobbyście wiele nowych obowiązków. Musiał stworzyć siatkę szpiegowską, do której dokooptowano mieszkającego wcześniej w Stanach Zjednoczonych Aleksandra Lamche oraz przysłaną z Paryża kurierkę Marię Skokowską. „Banda zaopatrzona była w bardzo bogate środki techniczne. Przykładem tego jest aparat fotograficzny, znaleziony u agentki Marii Skokowskiej, niezwykle precyzyjny, specjalnie przeznaczony do zdjęć dokumentów. Klisze wyjątkowo czułe, sprowadzane były z Niemiec” – donosiła „Republika”. Ale dziennikarzy najbardziej intrygowała inna kwestia. „Trudno doprawdy dać wiarę, iż głównym miejscem spotkań szpiegów był kościół św. Aleksandra. Tutaj, wśród modlących się ludzi, zbierano się na narady szeptem, w ławkach kościelnych na wymianę listów, dokumentów itp.” – podkreślano.
Afera Illinicza, choć szeroko opisywana przez prasę, nie była w tym czasie czymś szczególnym. Dość powiedzieć, że wedle sprawozdania Oddziału II Sztabu Generalnego, który nadzorował działalność kontrwywiadowczą, na terenie Polski ujęto wówczas w ciągu zaledwie roku 544 szpiegów. „Prawie 72 proc. wykrytych spraw dotyczyło działalności sowieckiego wywiadu. Jeżeli dodatkowo uznamy, że większość akcji komunistycznych było inspirowanych przez wschodniego sąsiada, to okaże się, że około 89 proc. szpiegostwa prowadzono dla Rosji. Natomiast tylko 8 proc. wykrytych przypadków wiązało się z działalnością niemieckiego wywiadu” – opisuje Andrzej Misiuk w monografii „Służby specjalne w II Rzeczypospolitej 1918–1939”. Przeniknąć tajemnice państwowe II Rzeczypospolitej usiłowały dwie sowieckie tajne służby. Wywiad wojskowy – GRU (Główny Zarząd Wywiadowczy Sztabu Generalnego Armii Czerwonej) – oraz działająca w ramach policji politycznej WCzKa (potem przemianowana na GPU, OGPU, wreszcie NKWD) Wydział Zagraniczny. Sowieci w pierwszych latach stawiali na masowość, zupełnie nie dbając o bezpieczeństwo swoich agentów, podobnie jak o ich profesjonalne przygotowanie. Liczyła się przede wszystkim ilość zdobytych informacji. W czym bardzo im pomagały usługi członków partii komunistycznej mieszkających w Polsce. Komintern już w 1919 r. nakazał im wspieranie wszelkimi środkami bolszewickiej Rosji i faktycznie tak się działo. Ponadto niespecjalnie lojalnymi wobec II RP czuło się wielu przedstawicieli mniejszości narodowych, które stanowiły aż 35 proc. ogółu mieszkańców. W takiej sytuacji skuteczne działanie kontrwywiadu okazywało się wielkim wyzwaniem.
Nauka od podstaw
Po wojnie z bolszewikami granicę przenikały setki szpiegów i dywersantów. Docierali oni w głąb Rzeczypospolitej, by prowadzić działalność wywrotową. Najbardziej niebezpieczni jednak okazali się ludzie, których o związki z komunistami nie podejrzewano. Wiosną 1923 r. w Warszawie i Krakowie doszło do serii zamachów terrorystycznych. Bomby wybuchały na uczelniach i w redakcjach nieprzychylnych Związkowi Radzieckiemu gazet. Liczne poszlaki wskazywały, że stoją za tym pracownicy sowieckiego poselstwa, rezydującego w Hotelu Rzymskim w Warszawie przy ul. Focha 1. Tymczasem zajmujący się pracą kontrwywiadowczą oficerowie z Oddziału II Sztabu Generalnego (czyli „Dwójki”) stanowili grupę amatorów, oddelegowanych tam z jednostek liniowych. Swego fachu dopiero się uczyli. Nadzorowanie niebezpiecznego poselstwa wymusiło więc podjęcie nadzwyczajnych środków. Powołano Urząd Czterech, nieformalny komitet kontrwywiadowczy, w skład którego wchodzili przedstawiciele: „Dwójki” oraz Komendy Głównej Policji, Wojskowego Okręgu Warszawskiego i Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Dzięki temu koordynowano współpracę wszystkich państwowych instytucji. Na telefonach w poselstwie założono podsłuch, dyskretnie przeglądano korespondencję. Wprowadzono agentów do redakcji pisma „Gołos Warszawskij” sponsorowanego przez sowiecki wywiad. Poproszono o pomoc rosyjskich emigrantów mieszkających w Warszawie. Do bezpośredniej obserwacji Hotelu Rzymskiego zaangażowano studentów z Narodowej Młodzieży Akademickiej, ochotników z Ligi Antybolszewickiej i działaczki Ligi Kobiet. Wspólnym wysiłkiem udało się ustalić, że przygotowaniem zamachów zajmowali się na zlecenie GRU dwaj sympatyzujący z ruchem komunistycznym oficerowie Wojska Polskiego: Antoni Wieczorkiewicz i Walery Bagiński, umiejący dobrze posługiwać się ładunkami pirotechnicznymi. W sierpniu zostali aresztowani, ale dwa miesiące później, 13 października 1923 r. w powietrze wyleciał skład amunicji znajdujący się obok X Pawilonu Cytadeli. Potężna eksplozja zabiła 28 osób, a ponad 160 zostało rannych. Członek Komunistycznej Partii Robotniczej Polski, a zarazem policyjny konfident Józef Cechowski zeznał potem, że to Wieczorkiewicz i Bagiński, choć siedzieli w areszcie, przygotowali zamach. Sąd skazał obu na karę śmierci. Jednocześnie sowieckie poselstwo złożyło ofertę wymiany dywersantów na Polaków więzionych w ZSRR. Całą sprawę zagmatwał protest posłów PPS z Adamem Pragierem na czele, którzy przeforsowali utworzenie w Sejmie specjalnej komisji do zbadania afery. Orzekła ona, że Wieczorkiewicz i Bagiński, siedząc w celi, nie mieli szans mieć cokolwiek wspólnego z wybuchem w Cytadeli. W tej sytuacji prezydent Stanisław Wojciechowski uznał, iż egzekucja skazańców byłaby nadużyciem. Skorzystał więc z prawa łaski i zarekomendował przeprowadzenie wymiany z Sowietami. W zamian wrócić do ojczyzny mieli polski konsul Józef Łaszkiewicz wraz z rodziną i ksiądz Bronisław Usas. Ale do transakcji ostatecznie nie doszło. Gdy pod koniec marca 1925 r. więźniowie znajdowali się w pociągu dojeżdżającym do przejścia granicznego w Stołpcach, jeden z konwojentów, starszy przodownik Józef Muraszko wyciągnął z kabury pistolet i zastrzelił zdrajców. „Przyznaję się do zabójstwa dwóch wściekłych psów! Zabiłem ich w silnym podnieceniu” – zeznał potem przed sądem. Dostał wyrok dwóch lat domu poprawczego (zakładu zamkniętego o łagodnym rygorze).
Sieć pełna dziur
Bezradność polskich służb kontrwywiadowczych wobec serii zamachów terrorystycznych wymusiła gruntowną reformę. Odpowiedzialność za ochronę państwa przed szpiegami i dywersantami w całości spoczęła na wojsku. Przy każdym dowództwie okręgu korpusu utworzono w 1924 r. samodzielny referat informacyjny (SRI), którego kierownik podlegał bezpośrednio szefowi Oddziału II. Jednocześnie rozbudowano lokalne komórki kontrwywiadowcze. „Sieć placówek defensywnych była umieszczona we wszystkich liniowych jednostkach wojskowych (dowództwa okręgów, dywizji, pułków, w szkołach wojskowych)” – opisuje Andrzej Misiuk. „W trakcie zadań kontrwywiadowczych korzystano z usług żandarmerii, która spełniała rolę organu wykonawczego” – dodaje. Wprowadzone zmiany zaczęły przynosić efekty. Szpiegów wyłapywano dosłownie setkami. Wszystko dlatego, że młodzi oficerowie, zaraz po wykryciu osoby pracującej dla obcego wywiadu, natychmiast starali się ją aresztować. „Rzadko podejmowano długofalowe przedsięwzięcia zmierzające do rozpoznania wszystkich uczestników akcji szpiegowskiej, nie mówiąc o próbach dezinformowania ośrodków wywiadowczych na większą skalę” – opisuje w opracowaniu „Funkcjonowanie i efekty działań polskiego kontrwywiadu ofensywnego w latach 30. XX wieku” Andrzej Pepłoński. „Niebawem okazało się, że demaskowanie i likwidowanie sieci szpiegowskich nie daje gwarancji unieszkodliwienia obcej działalności wywiadowczej. Obserwowano wręcz odwrotne zjawisko. Wraz ze wzrostem wyników pracy kontrwywiadu wzmagała się aktywność sieci szpiegowskich obu sąsiadów – Niemiec i ZSRR” – dodaje. Tajne materiały nadal regularnie „wyciekały” z urzędów państwowych, a GRU zwerbowało w tamtym czasie swych najcenniejszych agentów. W gronie wybrańców znalezł się jeden z najmłodszych generałów Michał Żymierski. Jego największa słabością okazała się chciwość. Po awansie na zastępcę szefa Administracji Armii do spraw uzbrojenia najpierw brał łapówki od francuskich firm zbrojeniowych, potem okazał się łasy także na dolary przekazywane przez Rosjan. Z kolei majora Ludwika Lepiarza, weterana z I Brygady Legionów, odznaczonego czterokrotnie Krzyżem Walecznych i dwukrotnie Virtuti Militari, zgubiły alkoholizm oraz rozrzutność. Zaprzyjaźnił się przy kieliszku z handlowcem Sewerynem Kruszyńskim. Ów, jak na prawdziwego przyjaciela przystało, regularnie pożyczał oficerowi duże sumy. Aż zażądał rewanżu. Poprosił o listę miejsc rozlokowania jednostek wojskowych. Zapewniał, iż te tajne dane bardzo przydadzą się przy przygotowywaniu oferty handlowej. Pijany Lepiarz taką listę pokazał, a Kruszyński ją sfotografował. Potem, gdy wojskowy wytrzeźwiał, uległ szantażyście i zgodził się zostać szpiegiem. W zamian dostawał hojną pensję, dochodzącą nawet do 3 tys. dol. miesięcznie. Co stanowiło dziesięciokrotność oficerskich zarobków. Zmotywowany namacalnymi zyskami awansował na podpułkownika i został szefem sztabu Dowództwa Okręgu Korpusu we Lwowie.
Równie cennym agentem dla GRU okazał się rotmistrz Władysław Borakowski. Perfekcyjnie znający język rosyjski oficer oddelegowany na posadę tłumacza do Oddziału II. Jako urzędnik „Dwójki” w Biurze Studiów referatu Rosja Sowiecka były kawalerzysta bardzo się nudził. Po pracy więc odreagowywał w nocnych lokalach. Uwielbiał hazard i piękne kobiety. Przystojnego rotmistrza szybko namierzył pracujący dla sowieckiego poselstwa niejaki Bakowski. Gdy ułan przegrywał, regulował jego rachunki. Podesłał mu też piękną fordanserkę Tosię Majewską, która szybko została kochanką oficera. Proces osaczania zakończono w Sopocie, gdzie rotmistrz spłukał się w kasynie ze wszystkich oszczędności. Tym razem uratował go przed bankructwem inny agent GRU dokooptowany do grupy przez Bakowskiego. Weksle na olbrzymie sumy i atrakcyjna kochanka skutecznie wpłynęły na Borakowskiego. Za jego pośrednictwem Sowieci zyskali wgląd do raportów agentów polskiego wywiadu pracujących na terenie ZSRR, które rotmistrz tłumaczył.
Bardziej szlachetne pobudki pchnęły do zdrady mjr. Piotra Demkowskiego. W Rosji pozostała duża części rodziny oficera z Wydziału Etapowego Oddziału IV Sztabu Generalnego (od 1928 r. Głównego). Demkowski na co dzień miał wgląd do przygotowanych na wypadek wojny ze Związkiem Radzieckim planów mobilizacyjnych oraz obronnych. Agenci GRU w zamian za wgląd do nich przekazywali informacje o losie krewnych, a także obiecywali zapewnić im opiekę.
Całościowej klęski polskiego kontrwywiadu dopełnił nieświadomy swej głupoty płk Mieczysław Wyżeł-Ścieżyński. Po zesłaniu z Warszawy do garnizonu w Przemyślu napisał i opublikował w 1926 r. broszurę pt. „Radiotelegrafista jako źródło informacji o nieprzyjacielu”. Sowiecki wywiad dowiedział się z niej, jak polscy kryptolodzy złamali szyfry Armii Czerwonej podczas wojny w 1920 r. Natychmiast je zmieniono i przez następne dziesięć lat „Dwójka” nie potrafiła sobie dać rady z nowymi metodami szyfrowania wiadomości radiowych przez siły zbrojne ZSRR. Tymczasem GPU, dzięki swym agentom, miało dostęp do wszystkich najważniejszych tajemnic polskiej armii.
Kontrwywiad z prawdziwego zdarzenia
„Zasadniczym celem pracy kontrwywiadowczej jest ochrona tajemnicy, utrudnianie pracy i dostępu obcemu wywiadowi do źródeł informacyjnych, a nie łapanie szpiegów, co tak często imponuje, a do celu nie prowadzi” – zalecano w sprawozdawaniu po naradzie szefów samodzielnych referatów informacyjnych w Oddziale II pod koniec 1924 r. Był to pierwszy symptom, że polskie służby specjalne zaczęły się uczyć na własnych błędach. Wkrótce przygotowano instrukcje zalecające komórkom kontrwywiadowczym dyskretne namierzanie szpiegów po to, by przekazać im fałszywe informacje lub doprowadzić do „odwrócenia”, czyli wymuszenia zdrady mocodawców i podjęcia pracy dla strony polskiej. Oceniano wówczas, iż dobrze działające służby kontrwywiadowcze likwidują góra 20 proc. organizacji szpiegowskich. Pozostałe starają się „odwracać”. Wielki nacisk zaczęto kłaść na „inspirowanie”, czyli przekazywanie fałszywych informacji. Koordynowaniem takich akcji miała się zająć powołana na początku 1926 r. specjalna komórka w Referacie C Oddziału II, nazywana potocznie Ekspozyturą Lotną. „Przeprowadzała ona analizy przebiegu afer inspiracyjnych w celu uzyskania optymalnych rozwiązań organizacyjnych i osiągnięcia maksymalnych korzyści” – opisuje Andrzej Pepłoński. Początki pracy nie były łatwe. Jako pierwsze zadanie powierzono Ekspozyturze Lotnej przygotowanie materiałów o strukturze organizacyjnej Korpusu Ochrony Pogranicza. Dokumenty zawierające wiele fałszywych danych podrzucono wytypowanemu agentowi sowieckiemu. Po czym trafiły one do... Oddziału II, ponieważ ów agent pracował w rzeczywistości dla polskiego wywiadu. Przeprowadzono wiec nową reorganizację i od 1928 r. akcje dezinformacyjne prowadził Referat „I” (jak „inspiracja”). W międzyczasie do 1930 r. udało się przeprowadzić 430 akcji inspiracyjnych. Fałszywe dane starano się przekazywać głównie wywiadowi ZSRR. Przy okazji zarabiając drobne sumy, przydatne w skromnym budżecie „Dwójki”. Za dokument opisujący organizację pułku artylerii polowej WP na stopie wojennej (bardzo zaniżał jego rzeczywistą zdolność bojową) w marcu 1927 r. sowiecki agent zapłacił 55 dol. W tym samym roku Sowieci kupili jeszcze dokument o organizacji polskiej artylerii przeciwlotniczej za całe 50 dol. Po czym tak się on spodobał w Moskwie, że dorzucono jeszcze 25 dol. premii. Dużo pokaźniejszy zysk zapewnił „Dwójce” por. Tadeusz Górecki, oficer wyrzucony z krakowskiego garnizonu z powodu zdefraudowania pieniędzy przeznaczonych na wypłaty. Po odsiadce odnalazł go sowiecki szpieg Zygmunt Leliciński i zaproponował pracę dla GPU, o czym były porucznik szybko zameldował w krakowskim SRI. Nadzór nad sprawą przejął mjr Stanisław Mayer, który zaplanował akcję inspiracyjną. Na jego polecenie w grudniu 1929 r. Górecki pojechał do Warszawy, gdzie odwiedził konsulat ZSRR przy ul. Poznańskiej. Tam urzędnikowi, do którego go zaprowadzono, opowiedział swoją prawdziwą historię. Pomijając oczywiście szczegół, że o wszystkim wie „Dwójka”. „Nie chcę pracować jako najemnik wynagradzany od sztuki, lecz chcę być traktowany jako stały panów pracownik” – oświadczył na koniec. Potem opowiedział, że jego przyjaciel jest sierżantem sztabowym w tajnej kancelarii SRI w Krakowie. Rosjanie chwycili przynętę. Za plany mobilizacyjne polskiej armii w Małopolsce zapłacili aż 500 dol. Choć nie były warte funta kłaków. Pierwsze udane operacje dezinformacyjne wywoływały nerwowość w działaniach sowieckiego wywiadu. Popełniał on coraz więcej błędów, co dawało Oddziałowi II okazję do namierzenia najbardziej niebezpiecznych szpiegów. A wówczas zapominano o „inspiracji” i nie okazywano litości.
Krótkie cięcie
Pod Hotelem Rzymskim przy ulicy Focha w maju 1931 r. jak zwykle kręcili się agenci „Dwójki”. Nagle jeden z nich zobaczył, że w samochodzie wiozącym wicekonsula Griebieńszczykowa, uznawanego za ważnego rezydenta GPU, jest ktoś jeszcze. Pasażer wraz z wicekonsulem „oglądali się stale przez szybę samochodu” – raportował „dwójkarz”. W Oddziale II uznano, iż może to być ważna sprawa. „Agenci otrzymali pilne zadanie ujawnienia mężczyzny odbywającego podróż z Griebieńszczykowem” – zapisał Andrzej Pepłoński w monografii „Wojna o tajemnice. W tajnej służbie Drugiej Rzeczpospolitej 1918–1944”. Po półtora tygodniu nieustannego śledzenia limuzyn z poselstwa przyłapano Griebieńszczykowa, jak w mieszkaniu przy ul. Franciszkańskiej 44 spotkał się z człowiekiem w mundurze majora Wojska Polskiego. Ustalono, iż jest to mjr Piotr Demkowski, pełniący ważną funkcję w Sztabie Głównym. Fakt, że oficer miał dostęp do wszelkich planów obronnych, zaalarmował szefa II Oddziału ppłk. Tadeusza Pełczyńskiego. Polecił on podwładnym zaniechanie wywiadowczych gierek i aresztowanie oficera, jeśli znajdą się dowody zdrady. Po południu 11 lipca 1931 r. mjr Demkowski z grubą teczką opuścił budynek Sztabu Głównego, a wieczorem wyszedł ze swojego mieszkania ubrany po cywilnemu. Dowodzący grupą obserwacyjną por. Juliusz Dziewulski uznał, że Demkowski idzie na spotkanie z sowieckim oficerem prowadzącym. W ślad za majorem „dwójkarze” dojechali na ulicę Polną. Tam czekał samochód z poselstwa ZSRR. Gdy major wsiadł do środka, Dziewulski ruszył do akcji. „Doskoczyłem do drzwiczek limuzyny, otworzyłem je i zobaczyłem siedzącego w aucie znanego mi Bogowoja, zastępcę attaché wojskowego ZSRS, a obok niego mjr. dypl. Demkowskiego” – zapisał w raporcie. Wspomagający go wywiadowcy wywlekli z auta polskiego oficera, a on chwycił przyniesioną przez niego teczkę. Potem przeproszono Rosjan i pozwolono im odjechać. Natomiast majora Demkowskiego dostarczono do biura „Dwójki” przy ul. Brackiej 18. W przesłuchaniu więźnia uczestniczył osobiście ppłk Tadeusz Pełczyński. Demkowski nie zaprzeczał winie, dokładnie opisując, jakie dokumenty przekazał Sowietom. A było ich sporo, łącznie z polskimi planami obronnymi. Sprawy toczyły się błyskawicznie. Już 17 lipca sąd doraźny uznał winę zdrajcy, wydając wyrok śmierci. Prezydent Mościcki nie skorzystał z prawa łaski i następnego dnia majora rozstrzelano na stoku Cytadeli.
Podobny los spotkał rotmistrza Borakowskiego, aresztowanego i rozstrzelanego w 1934 r. Natomiast ppłk Ludwik Lepiarz, po aresztowaniu w 1936 r. popełnił samobójstwo w celi, oszczędzając sądowi konieczności skazania na śmierć oficera z legionową przeszłością. Jedynie generał Żymierski zawczasu ewakuował się do Francji. Dzięki temu doczekał komunistycznych rządów w Polsce i po II wojnie światowej awansował na marszałka. Sowieci potrafili bowiem hojnie wynagrodzić swoich szpiegów, gdy udawało się im wbrew wszystkiemu przeżyć.