Naczelna Izba Lekarska żąda przejrzystości przy wybieraniu prezesa NFZ. To kolejny nabór na funkcje publiczne, krytykowany za brak jasnych kryteriów. Powoduje to, że wygrywa nie najlepszy, ale ten, kto z góry został wybrany.
Stefan Płażek adwokat, adiunkt w Katedrze Prawa Samorządu Terytorialnego UJ / Dziennik Gazeta Prawna
Pensja szefa NFZ – blisko 20 tys. zł brutto miesięcznie – jest płacona ze składek publicznych. Nie dość tego, to osoba, od której zależy, jak będą rozdzielane pieniądze na służbę zdrowia. – Dlatego społeczeństwo powinno mieć możliwość kontrolowania, a przynajmniej jasność, jak przebiega jej wybór. Kryteria powinny być klarowne, a nie są – tłumaczy prezes NIL Maciej Hamankiewicz.
Nabór jest ogłaszany w Biuletynie Informacji Publicznej i znane są wymagania, np. niekaralność, obywatelstwo polskie, wyższe wykształcenie oraz 3-letnie pełnienie funkcji kierowniczych. Jednak nie zostało ujawnione, kto się na prezesa zgłosił ani dlaczego wygrał ten, a nie inny kandydat. Hamankiewicz podkreśla, że nie ma nic przeciwko wybranemu prezesowi – to szef pomorskiego oddziału NFZ Tadeusz Jędrzejczyk, który jest w środowisku uważany za osobę kompetentną. Nie podoba się jednak brak informacji ze strony ministerstwa, dlaczego odrzuciło pozostałych.
Prezes Naczelnej Izby Lekarskiej w liście do ministra zdrowia pisze: „W BIP Funduszu w zakładce Rekrutacja znajdujemy ogłoszenia i przebieg naboru na inne, dużo mniej eksponowane stanowiska pracy w Funduszu, wśród których w każdym przypadku umieszczana jest lista kandydatów spełniających wymogi formalne. Tym bardziej powinno to mieć miejsce w przypadku listy kandydatów ubiegających się o tak wysoką funkcję publiczną”. Odpowiedzi jednak na swoje wątpliwości dotychczas nie uzyskał.
Posłowie, z którymi rozmawialiśmy, nieoficjalnie przyznają, że w tym przypadku minister zdrowia chce mieć zaufaną osobę, więc ostatnie słowo należy do niego. – Ale po co listek figowy w postaci konkursu? Dlaczego nie powiedzeć od razu, że to minister desygnuje kandydata – pyta jeden z nich.
Większość szefów urzędów czy instytucji publicznych chce się otaczać zaufanymi osobami. I stawiają na swoim, tyle że często – jak pokazał raport NIK z 2013 r. o samorządach – za pomocą ustawianych konkursów czy naborów.

Wygrał, znał marszałka

Chcący zachować anonimowość lekarz opowiada nam, jak kilka lat temu ubiegał się o stanowisko dyrektora szpitala marszałkowskiego. Zgłosiło się kilku kandydatów, ale tylko jeden odpowiedział na 100 proc. pytań. Jednak podczas egzaminu ustnego przed komisją wypadł zdecydowanie gorzej, dlatego ta wybrała inną osobę, która wykazała większe kompetencje. Marszałek wówczas przypomniał członkom komisji, że są jego pracownikami, i ci po przerwie przeprowadzili ponowne głosowanie. Tym razem wybierając kandydata, który był tak dobrze przygotowany do testu pisemnego.
Sam Hamankiewicz potwierdza, że z analiz Izby Lekarskiej wynika, że przy naborze ordynatorów czy dyrektorów szpitali dochodzi do nieprawidłowości. W marcu rekrutację na dyrektora szpitala ginekologiczno-położniczego w Opolu wygrał Łukasz Radwański, który jest zięciem sekretarza opolskiej PO. A w komisji zasiadał sam marszałek, który znał prywatnie kandydata. Po doniesieniach medialnych marszałek dopatrzył się nieprawidłowości i konkurs został powtórzony.
Nie tylko w służbie zdrowia tak się dzieje. Głośno było też o konkursie na dyrektora Opery Kameralnej w Warszawie, za którą odpowiada marszałek. Wtedy 9 z 11 kandydatów odrzucono z przyczyn formalnych, w tym osoby mające świetne kwalifikacje (dyrektor Instytutu Fryderyka Chopina, byli dyrektorzy filharmonii czy oper). Wygrał były dyrektor wydziału kultury w urzędzie marszałkowskim. Wątpliwości publicznie wyrażał sam minister kultury. Bezskutecznie.

Świąteczny konkurs

Procedury konkursowe są bardzo czasochłonne i sformalizowane, a gdy do urzędu przychodzi nowy szef, to okazuje się, że chce mieć konkretną osobę zatrudnioną z dnia na dzień, a formalności go nie obchodzą. Aby nie tracić czasu (procedura konkursowa może trwać nawet kilka miesięcy), z dnia na dzień zatrudnia się wybranego specjalistę, tyle że na zlecenie. Później bierze on udział w konkursie i go wygrywa. Urzędnicy opowiadają, że swego czasu, gdy poszukiwano osób do realizacji funduszy unijnych (nie było jeszcze wtedy Ministerstwa Rozwoju Regionalnego, tylko departament o podobnej nazwie), to większość osób tak zatrudnianych tam pracowało na zlecenie, a później zwyciężali w oficjalnym naborze. Był zrobiony tak, aby w papierach się zgadzało.
– Żal tylko tych tłumów kandydatów, którzy przystępują do rekrutacji, mimo że kandydat już dawno został wybrany – ocenia dr Aleksander Proksa, były wieloletni sekretarz Rady Ministrów. I opowiada, jak sam chciał kandydować na jedno ze stanowisk w administracji rządowej, ale został przez znajomego ostrzeżony, że to krzesło jest już obsadzone, choć nabór trwa.
Zdziwienie mogą budzić również terminy ogłaszanych terminów: Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji opublikowało nabór na stanowisko specjalisty w Wydziale Informacji i Promocji dokładnie między Wielkanocą a majówką. – Termin dość dziwny, jakby urzędowi zależało na ukryciu go, a zatem ograniczeniu liczby wniosków – uważa jeden z szukających tam pracy. Samo ministerstwo odpiera zarzuty i wskazuje, że termin ustawowy został zachowany, a nawet wydłużony do 14 dni, zamiast ustawowych 10.
Ostatni już przykład, choć można je mnożyć: w Ośrodku Rozwoju Edukacji opublikowano ogłoszenie na stanowisko specjalisty w wydziale informacji i promocji 24 kwietnia, czyli w czwartek. Zaś podania można było składać do wtorku 29 kwietnia do godziny 15.00. W efekcie na wysyłanie ofert dano niecałe 3,5 dnia roboczego. ORE przekonuje, że ogłoszenie spełniło wszystkie wymogi formalne, bo zasad zewnętrznej rekrutacji nie określają terminy. Ale przyznaje, że wpłynęły tylko trzy aplikacje. Choć zgłaszać się mógł prawie każdy, kto ma pięcioletni staż pracy i wyższe wykształcenie. Tyle że najpierw musiałby skądś dowiedzieć się o tym, że może.
OPINIA
Ustawodawca zostawia furtkę do zatrudniania tych, którzy „mają wygrać”
Minister zdrowia nie złamał przepisów i przeprowadził konkurs na prezesa Narodowego Funduszu Zdrowia zgodnie z prawem. A jednak pytanie o kryteria oraz jego przejrzystość wciąż są zasadne, bo przy tak eksponowanym stanowisku powinno być zachowane maksimum transparentności. Jednak adresatem tych pytań powinien być ustawodawca. Ten zostawia bowiem furtkę do zatrudniania osób wcale nie najlepszych, tylko takich, które „mają wygrać”. Bardzo często się zdarza, że niejasne wymagania pozwalają na dużą dowolność wyboru lub też kryteria są tak precyzyjnie sformułowane, jakby były dobierane pod konkretnego kandydata. Niedawno opisywany był przypadek, jak to w jednym z urzędów miasta w ogłoszeniach było wymagane, aby kandydat miał dyplom z archeologii śródziemnomorskiej. I choć chodziło o miejsce w departamencie kultury, to tak sformułowane wymaganie było podejrzane.
Nagminne jest również to, że często metody i techniki naboru są ogłaszane już po wybraniu. Dlaczego nie jest to podawane wcześniej, by aplikujący mogli się przygotować i wiedzieć, czego się spodziewać, oraz by zagwarantować uczciwość? W innym przypadku mogą się pojawić podejrzenia, że były one określane już po zakończeniu konkursu.
Wybieranie znajomych czy rodziny na funkcje opłacane z pieniędzy publicznych jest nie tylko nieetyczne, ale wbrew wiedzy o zarządzaniu zasobami ludzkimi. Wygrywać powinni najlepsi. Dlatego to nie sami urzędnicy z danej jednostki powinni wymyślać kryteria, lecz np. zaproszeni eksperci w dziedzinie human resources powinni przygotowywać uniwersalne wymagania oraz metody doboru najlepszych pracowników na dane stanowiska.
NIK: Prawie połowa urzędników źle zatrudniona
Samorządy zbyt często zatrudniają urzędników w drodze awansu wewnętrznego ze stanowisk nieurzędniczych. Tymczasem Ustawa o pracownikach samorządowych kładzie nacisk na równe szanse dla kandydatów ubiegających się o pracę. Zaś spośród 4 tys. urzędników zatrudnionych w skontrolowanych samorządach tylko połowa została przyjęta w drodze otwartego i konkurencyjnego naboru – wynika z raportu NIK.
Kontrolerzy Izby w 2013 r. wykryli nieprawidłowości dotyczące m.in. nieprzestrzegania terminów ogłoszeń o naborze i informacji o jego wynikach w Biuletynie Informacji Publicznej, zamieszczania niekompletnych danych w ogłoszeniach oraz określania krótszych niż 10 dni terminów na składanie dokumentów. W niektórych urzędach nawet zatrudniono osoby, które nie spełniały wymagań niezbędnych do zajmowania danych stanowisk. W Urzędzie Marszałkowskim Województwa Mazowieckiego komisja zamieściła w protokole z naboru i rekomendowała do zatrudnienia osobę, która miała drugie miejsce od końca, jeśli chodzi o liczbę zdobytych punktów. Nie miała niezbędnego stażu pracy oraz wykształcenia w preferowanych kierunkach. Kontrolerzy wykryli też przypadki obsadzania stanowisk z pominięciem trybu otwartego i konkurencyjnego naboru. W gminie Złotów wójt „powierzył stanowisko głównego księgowego urzędu” pracownikowi zatrudnionemu dotąd na stanowisku inspektora. Powierzenie to trwało do dnia kontroli, tzn. przez okres 23 miesięcy. Tymczasem obsadzenie stanowiska w drodze powierzenia na okres dłuższy niż trzy miesiące było niezgodne z przepisami.
Zgodnie z przepisami konkurs w samorządach oraz w służbie cywilnej powinien wyglądać tak: informacja o wolnym stanowisku jest podana do publicznej wiadomości (m.in. ogłoszenie na stronie www i na tablicy ogłoszeń urzędu). W ogłoszeniu trzeba zamieścić informacje, jakie wymagania są konieczne, a jakie pożądane. Termin na składanie ofert nie może być krótszy niż 10 dni. Kandydaci, którzy spełniają warunki formalne, zostają poddani rekrutacji. To rozmowa lub test, które przeprowadza komisja. Z naboru sporząda się protokół, a wyniki ogłasza np. na stronie. Osoby zatrudnione po raz pierwszy muszą przystąpić do służby przygotowawczej i zdać egzamin.