Lekarz nie przyjął dziecka z gorączką. Inny przyjął, ale był pijany. Kolejny odmówił zajęcia się chorą kobietą, bo nie miał pewności, czy jest ubezpieczona. Takie przypadki można mnożyć. Tyle że tak jak nigdy w żadnym zawodzie zaufania społecznego nie zabraknie czarnych owiec, tak nigdy nie wyeliminuje się patologii, jeżeli Wielki Brat je toleruje.
Najnowszy raport NIK dotyczący świątecznej i nocnej opieki zdrowotnej tylko to potwierdza. Tajemnicą poliszynela jest, że właściciele przychodni tylko po to, żeby dostać kontrakt z NFZ, wykazują na przykład większą liczbę lekarzy, niż faktycznie u nich pracuje. Wpisują fikcyjne godziny pracy specjalistów, chwalą się sprzętem diagnostycznym, którego nie mają. A wszystko po to, żeby spełnić wymogi stawiane przez fundusz. Tylko że w ten sposób obie strony sankcjonują fikcję. NFZ jest zadowolony, bo zapewnia dostęp do leczenia.
Świadczeniodawcy – bo dostają pieniądze z kontraktu. I karuzela się kręci. Ale do czasu. Larum się podnosi, gdy dochodzi do najgorszego, czyli niepotrzebnej śmierci. Wtedy następuje seria kontroli, wyjaśnień i obopólnych oskarżeń. Niestety stajni Augiasza, jaką jest rodzimy system lecznictwa, jeszcze długo nikt nie posprząta. Z tym rządem włącznie. Zabrakło odwagi na jasne powiedzenie, że nie wszystkie świadczenia mogą być gwarantowane i finansowane ze środków publicznych. Wycofano się z dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych. Stojąc w rozkroku, o poważnych reformach można zapomnieć.