Minister zdrowia Bartosz Arłukowicz o konieczności podniesienia składki zdrowotnej wspomina coraz częściej. Premier Donald Tusk nie mówi „nie”, wolałby jednak tę niepopularną decyzję odłożyć w czasie, a wcześniej nieco uszczelnić dziurawy system lecznictwa.
Co do tego, że w naszym kraju na ochronę zdrowia wydaje się za mało, wątpliwości jednak nie ma. Z publikacji Marka Wocha opartej na danych GUS („Instytucje kształtujące system opieki zdrowotnej w Polsce”, Warszawa 2012) wynika, że na leczenie statystycznego Kowalskiego wydaje się około 1,2 tys. dol. rocznie. W sąsiednich Czechach pula wynosi 1,8 tys. dol., zaś w Wielkiej Brytanii przekracza 3 tys. dol. rocznie. W Niemczech i we Francji roczna stawka sięga 3,8 tys. dol. Ze Stanami Zjednoczonymi porównywać się nie ma sensu, tam na zdrowie wydaje się bowiem horrendalne pieniądze, około 7,5 tys. dol. rocznie.
Jeśli patrzy się na problem od strony statystyki, wniosek wydaje się oczywisty – średnie wydatki na utrzymanie w zdrowiu przeciętnego Kowalskiego są w Polsce zbyt małe. Dopóki dopisywała koniunktura i gospodarka rozwijała się szybciej, rosły nasze zarobki, a wraz z nimi wpływy do NFZ – można było liczyć, że wydatki na zdrowie rosnąć będą automatycznie wraz z PKB. Okazuje się jednak, że PKB nie maleje, a mimo to do kasy funduszu pieniędzy wpływa mniej, niż zaplanowano. Dziura w NFZ powoduje nerwowość ministra zdrowia i chęć załatania jej większą składką. Zanim jednak politycy rzucą się, żeby ją zwiększać, powinni wcześniej przeanalizować, z czyjej kieszeni tak naprawdę pochodzą pieniądze, za które publiczny system ochrony zdrowia usiłuje utrzymać w znośnej kondycji 38 mln Polaków.

Zamiast podnosić składkę na zdrowie, trzeba powiększyć bazę płacących

W Polsce na terenach wiejskich mieszka aż 39 proc. ludności i odsetek ten w ostatnich latach rośnie, a nie maleje. Część tych osób, chociaż bardzo niewielka (głównie urzędnicy samorządowi i pracownicy poczty), finansuje składkę na zdrowie w ramach podatku PIT. Olbrzymia jednak większość to rolnicy ubezpieczeni w KRUS. Otóż w 2010 r. (podaję za Wochem) do kasy NFZ od osób zatrudnionych poza rolnictwem oraz emerytów za pośrednictwem ZUS wpłynęło prawie 50 mld zł. W tym samym czasie KRUS przekazał na leczenie emerytów rolniczych zaledwie 3,4 mld zł. Jeśli jednak dodamy, że aż 90 proc. zasobów rolniczej kasy pochodzi z państwowych dotacji, okaże się, że emeryci rolnicy swoją opiekę zdrowotną finansują w stopniu symbolicznym. Po długich dyskusjach związanych z wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego nakazującym rolnikom niebędącym jeszcze emerytami również odprowadzać składkę na zdrowie, góra urodziła mysz. Ponieważ zatrudnieni w rolnictwie ciągle nie płacą PIT, koalicyjni politycy tak wyliczyli składkę od hektara, że do NFZ rocznie wpłynie z niej... 81 mln zł. Tyle co nic. Ich leczenie nadal więc prawie w całości finansowane będzie z podatków zatrudnionych poza rolnictwem. Wraz z ewentualnym wzrostem składki na zdrowie wzrosną więc podatki. Ale nie wszystkim, tylko tym, którzy publiczną służbę zdrowia utrzymują także obecnie. Rolników, nawet tych najlepiej zarabiających, po kieszeni to nie uderzy. Sytuacja taka z solidaryzmem społecznym niewiele ma wspólnego.
Podniesienie składki na zdrowie, na co politycy godzą się zwykle najchętniej, może przynieść skutek odwrotny od spodziewanego – czyli obniżenie wpływów do NFZ. Zmiany w systemie podatku PIT, przy którym na razie majstruje rząd, a wkrótce przyklepie je parlament, zachęcają najlepiej zarabiających (a więc tych, z kieszeni których NFZ dostaje najwięcej pieniędzy) do przechodzenia na samozatrudnienie. Jako przedsiębiorcy są przez fiskusa traktowani o wiele lepiej niż jako pracownicy. Podwyższenie podatków – a tym przecież byłoby zwiększenie składki na zdrowie – tę tendencję dodatkowo wzmocni. ZUS i NFZ będą miały jeszcze większe dziury.
Solidaryzm społeczny polega na tym, że do puli przeznaczonej na publiczny system zdrowia zrzucają się zarówno biedni, jak i bogaci. Płacąc różnie, mogą liczyć – w razie choroby – na podobną opiekę. Ile jednak osób z rankingu najbogatszych w ogóle płaci w Polsce PIT? Nawet ci, którzy z osobistymi podatkami nie wynieśli się do rajów, żyją z dywidendy nieobjętej składką na leczenie. Obecny system podatkowy tych zamożniejszych, na razie płacących PIT i żywiących NFZ, do solidaryzmu też coraz bardziej zniechęca. Po co mają płacić coraz więcej, skoro z niewydolnego systemu i tak w zasadzie nie są w stanie korzystać i po raz drugi ubezpieczają się prywatnie? Brakuje związku między wysokością płaconych do systemu sum a możliwością leczenia. Solidaryzm pachnie frajerstwem.
To prawda, że publiczna służba zdrowia w Polsce ma za mało pieniędzy. Ale mechaniczne zwiększanie składki bez poszerzania bazy płacących tego stanu nie poprawi. Podatkowe uprzywilejowanie wielu grup powoduje, że najbogatsi swoją składkę na zdrowie mogą minimalizować albo w ogóle jej unikać. Z systemu publicznej opieki wypływają więc pieniądze, a przybywa pacjentów, których leczenie kosztuje coraz więcej.