Wyobraźcie sobie pięciolinię na białej kartce. A teraz na środku tej pięciolinii ktoś położył biały kawałeczek papieru tak, że jej fragmentu nie widać. I niech nam ktoś to teraz pokaże i zapyta: co widzicie? Odpowiemy natychmiast, że jedną pięciolinię, chociaż jest to podła nieprawda, bo przecież, jak byk, widać na kartce dwa zupełnie osobne kawałki pięciolinii.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
A teraz wyobraźcie sobie pusty, biały ekran komputera, na którym pojawia się czarna kropka. Potem kropka znika, ale w ułamku sekundy taka sama pojawia się trzy centymetry dalej. A teraz, kiedy ktoś nas zapyta, co widzimy, powiemy, że kropkę, która się przesunęła – zamiast, zgodnie z prawdą, wyjaśnić, że najpierw tu się pojawiła jakaś kropka, a potem jakaś inna tam. Czemu z nas takie kłamliwe bestie?
To nie kłamstwo, to naturalne; to choroba poewolucyjna. Człowiek jest na zawsze skazany na rozpoznawanie wzorców. Brakujące kawałki pięciolinii automatycznie pojawiają się nam w mózgu; brakujące głoski wskakują w miejsce kropek w słowach takich jak „d…a”. Dzieje się tak, bo w naszym naturalnym środowisku koszt nierozpoznania wzorca (ucho tygrysa plus ogon tygrysa za drzewami zapewne równa się cały tygrys) był ogromny, a koszt dopatrzenia się nieistniejącego tygrysa prawie żaden. I podobnie z założeniem, że za zjawiskami stoi nie zimna fizyka, ale czyjeś działanie – gdy słyszeliśmy trzask gałązki, bezpieczniej było założyć, że miażdży ją czyjaś stopa, niż tkwić w przekonaniu, że trzask jest konsekwencją kombinacji wiatru i wilgoci. Wyszliśmy z wody jako wypławki, a skończyliśmy jako istoty wyposażone w radośnie hiperaktywną detekcję wzorców i działających podmiotów.
Dorzućmy do tego tak zwany błąd konfirmacji, czyli tendencję do skupiania się na tych informacjach, które potwierdzają nasze istniejące już przypuszczenia – i mózg ludzki okazuje się maszyną do produkcji i wiary w teorie spiskowe. Po pierwsze, bezkrytyczne gapienie się w krajobraz mainstreamowej wiedzy i mediów nie sprawia nam większej radości. Ale gdyby tak potraktować ów krajobraz jak las, zza którego wyziera dobrze ukryty tygrys? Aha, cieszy się nasz moduł rozpoznawania wzorca, mobilizując siły, teraz jest co robić. Ktoś nam mówi: zobaczcie, ile żydowskich nazwisk w rządzie. Czy w tym kontekście coś innego – na przykład proizraelska polityka naszego państwa – nie wydaje się podejrzana? Hmm, myślimy, i zaczynamy szukać tekstów potwierdzających tę początkowo szaloną tezę. Dwa miesiące później z „Gazetą Warszawską” w ręku wchodzimy na spotkanie grupy narodowców zwalczającej światowy spisek żydowski. Tygrysa samego w sobie (owego spisku) pewnie nigdy nie dojrzymy, ale przecież nie tym się nasz mózg cieszy najbardziej; najcudowniejszy jest sam proces odgadywania tygrysa z rudych błysków w liściach. Cieszy się moduł rozpoznawania wzorca (wszędzie Żydzi), moduł hiperaktywnego wykrywania intencjonalnego podmiotu (Żydzi sterują spiskiem) i moduł potwierdzający (no proszę, jakie ciekawe rzeczy w tych ulotkach dają narodowcy; chyba przestanę czytać inną prasę). Innymi słowy, jest przyjemnie, choć ta przyjemność ma wiele twarzy i może wyglądać jak detektywistyczna ciekawość, „flow” mający źródło w odkrywaniu nieznanego czy świętym oburzeniu.
Nic dziwnego, że antyszczepionkowa histeria tak szybko zdobywa popularność. Las wokół jest gęsty – większość specjalistów, mediów i autorytetów jest za obowiązkowymi szczepieniami. Zza liści wygląda może nie ucho i ogon tygrysa, ale coś jakby pół wąsa i włosek sierści – stare badania Andrew Wake fielda na przykład, dziś zdyskredytowane, które łączyły szczepienia ze wzrostem prawdopodobieństwa autyzmu „i innych zaburzeń”. Do tego mamy opowieści celebrytów, takich jak Jenny McCarthy, którzy twierdzą, że szczepionki wywołały autyzm u ich dzieci. Ten tygrys-nietygrys mignie kilka razy i już człowiek zaczyna myśleć o sterujących tymi zjawiskami podmiotach: cui bono? Aha, ktoś te szczepionki sprzedaje! Spisek! Spisek lekarzy, spisek firm, spisek przeciwko naturze. I potem rzuca się taki nie do końca ukształtowany antyszczepionkowiec w wir blogów, publikacji i manifestów, by potwierdzić swoje rojenia i coraz bardziej izolować się od wszystkiego, co mogłoby je skutecznie rozwiać.
Czy to znaczy, że mamy rozumieć antyszczepionkowców i innych miłośników konspiracji? Że zamiast uważać ich za ciołków, mamy ich usprawiedliwiać, bo natura, bo ewolucja? Nie do końca. Mamy nadaktywny aparat wykrywania tajnych wzorców i tendencję do szukania inteligentnego spiritus movens stojącego za procesami, ale mamy też inne narzędzia, które, z zasady przynajmniej, powinny tę nadaktywność mitygować. To krytyczne myślenie na przykład czy odpowiedzialna analiza informacji; wspólnotowa selekcja mediów i autorytetów; empiryczne badania, instytucje, które wyznaczają standardy metodologiczne nauki. Dlaczego nie domagać się, by antyszczepionkowcy korzystali z nich jak cywilizowani ludzie?
Niestety, większość z tych narzędzi może się oprzeć wytrenowanemu sceptycyzmowi tylko w warunkach jako takiego zaufania społecznego. Wiedza nie jest czymś, co zdobywa się samemu; wiedza jest zanurzona w społeczności (słynne swego czasu pytanie – czy potrafisz wyjaśnić w miarę dokładnie, jak działa twoja toaleta? – na które prawie nikt nie potrafi udzielić wyczerpującej odpowiedzi, pokazuje, że najinteligentniejsi ludzie działają w systemie automatycznej akceptacji rozproszenia wiedzy we wspólnocie). A kiedy wspólnocie ufać trudno, bo zabiła ją fragmentaryzacja napędzana przez globalizację, media społecznościowe i płynąca z tych procesów polaryzacja, trudno udowodnić, że system wyróżniający źródło A nad źródło B ma rzeczywistą legitymizację.
Najlepiej nawet wykształcone krytyczne myślenie, gdy pozbawione jest zanurzenia we wspólnocie wiedzy, która wyznacza autorytety, metody i źródła, przestaje być narzędziem do kastrowania teorii spiskowych, a staje się ich sprzymierzeńcem. Im krytyczniej myślę, tym wyraźniej potrafię zobaczyć, jaki mechanizm mógłby uruchomić propagandę okrągłej Ziemi albo przydatności szczepionek. Im krytyczniej myślę, tym chętniej zapuszczę się w najodleglejsze rejony internetu, by wysłuchać drugiej strony. A co mnie może przed tym powstrzymać? Tylko wiara w innych – w ekspertów, w naukowe instytucje, w poinformowanych publicystów. Tych samych, którzy pompowali w nas ślepą wiarę w globalizację i kapitalizm, zakazywali jedzenia tłuszczu i pchali w nas złowrogie węglowodany, obniżali przez lata znaczenie gospodarki opartej na ropie dla środowiska i klimatu.
Dlatego antyszczepionkowcy, drodzy czytelnicy, nie są (przynajmniej w pewnej części) głupi. To ofiary zapaści informacyjnej, której częścią jest zapaść wspólnotowa. A gdy nie ma wspólnoty wiedzy, tygrys może być wszędzie – i innym ludziom może zależeć, żebyśmy go nie zauważyli. Więc, po części racjonalnie, antyszczepionkowcy zakładają, że tygrys jest i nas zje.
Trzeba się szczepić. To pomaga zapobiec straszliwym chorobom. Nie powoduje autyzmu. Nie, drodzy libertarianie, akurat tego nie można zostawić indywidualnym decyzjom rodziców, bo moje niezaszczepione dziecko stanowi zbyt duże ryzyko dla innych – musi być jakiś instrument nacisku; albo nakaz prawny, albo, jak w wielu innych krajach, szczepienia jako warunek korzystania z usług państwa, na przykład uczęszczania do przedszkoli. Bez szczepień będzie odra i polio, płacz i zgrzytanie zębami. Ryzyka są minimalne; korzyści ogromne. Ja to wiem, pan to wie, pani to wie. Ale jak mamy to raz na zawsze wyjaśnić innym? Tego już nie wie dziś nikt. Nasze gadanie to liście, za którymi może czaić się tygrys. A ja nie mam pomysłu, jak skutecznie i przekonująco wykazać, że ten rzekomy tygrys to promień słońca, pomarańczowy kwiat i d...a leniwca.