Produktów przybywa tak szybko, że na aptecznych półkach lądują, nim ktokolwiek zdąży je przetestować. Lekarze chcą z tym skończyć.

W 2017 r. producenci wprowadzili do sprzedaży ponad 15 tys. nowych suplementów diety – to więcej niż przez poprzednie dziewięć lat łącznie! Polacy sięgający po takie specyfiki bezgranicznie im ufają. Co drugi uważa, że są one bezpieczne dla zdrowia. 35,9 proc. – kupuje je, by uzupełnić niedobory w diecie, a 34,6 proc. by poprawić wygląd zewnętrzny. Tak wynika z najnowszego raportu przygotowanego przez Uniwersytet Medyczny w Łodzi (UMŁ). Rynek suplementów rośnie w astronomicznym tempie, ale liczba kontrolowanych pod kątem bezpieczeństwa medycznego produktów jest znikoma: od kilkudziesięciu do stu rocznie. To mniej niż pół procenta.

Rynek suplementów diety / Dziennik Gazeta Prawna

Zdaniem ekspertów sytuacja jest wyjątkowo niebezpieczna. Raport UMŁ potwierdza, że ponad 11 proc. osób sięgających po suplementy zgłasza niepożądane efekty. Wyniki kontroli wskazują, że w niektórych preparatach wykryto nawet narkotyki – tak było w chińskim preparacie na odchudzanie. Ale niebezpieczne dla zdrowia są też sytuacje, gdy zawartość podana na etykiecie różni się od faktycznego składu. Przykładem według Anny Kowalczuk, dyrektor Narodowego Instytutu Leków, są preparaty dla kobiet w ciąży zawierające kwas foliowy. Niektóre miały np. mniejszą zawartość potrzebnych witamin – w jednym z badanych była ona nawet cztery razy mniejsza, niż podawał producent. Tymczasem zbyt mała dawka jest niebezpieczna dla dziecka. Z kolei w preparatach z witaminą D wykryto zawartość witaminy dwukrotnie większą od dopuszczalnej normy. Podobnie było z jodkiem potasu, którego w jednym z produktów było o ponad 70 proc. mniej, niż deklarował producent. Tymczasem złe dawkowanie – szczególnie u pacjentów z innymi chorobami, np. tarczycy czy układu krążenia – jest po prostu szkodliwe.

Narodowy Instytut Leków apeluje o zmianę przepisów i zaleca wprowadzenie obowiązku częstszego badania suplementów. Przede wszystkim tych, które mają być sprzedawane w aptekach, bo sam fakt, że są w takim miejscu, budzi zaufanie klientów. Resort zdrowia też dostrzega problem. Rozważa karanie producentów, którzy w reklamach wprowadzają w błąd. Z kolei prof. Przemysław Kardas z UMŁ proponuje, by dać obywatelom możliwość raportowania ewentualnych działań niepożądanych. Obecnie mogą to zgłaszać tylko w stosunku do leków na receptę.

Probiotyki tylko z nazwy
Rynek suplementów rośnie z roku na rok. W 2017 r. wart był 4,02 mld zł. Polacy rocznie kupują już 240 mln opakowań, większość w aptekach. Średnia cena zakupu wynosi 16,30 gr – to więcej niż w przypadku leków bez recepty – 11,90 zł.
Wprowadzenie suplementów na rynek jest bardzo proste. Wystarczy powiadomić o tym Główny Inspektorat Sanitarny i już można rozpocząć sprzedaż. Nawet jeśli GIS będzie miał jakieś wątpliwości dotyczące produktu, cała procedura wyjaśniająca zajmuje mu 4–6 miesięcy. Około 80 proc. zgłoszonych produktów jest obecnie badanych, ale to nie przeszkadza, by je sprzedawać.
– Tymczasem wprowadzenie leku na rynek zajmuje 20 lat, a OTC (produkty bez recepty – red.) – dwa lata – mówi prof. Przemysław Kardas, kierownik Zakładu Medycyny Rodzinnej Uniwersytetu Medycznego w Łodzi. Zwraca też uwagę, że na rynku są już suplementy diety stosowane podczas chorób nowotworowych czy przy nieznanej medycynie dolegliwości jak zakwaszenie.
Niektóre z tych produktów mogą być niebezpieczne. Narodowy Instytut Leków podaje niepokojące wyniki badań probiotyków, jakie prowadził w 2017 r. (na zlecanie GIS). Te preparaty, zawierające kultury bakteryjne lub drożdże, pacjenci stosują jako uzupełnienie przy kuracji antybiotykami. Z 30 przebadanych probiotyków (z których część była sprzedawana jako suplement diety) tylko 5 spełniało normy. Reszta właściwie była bezużyteczna. W efekcie choć preparat sam w sobie nie był szkodliwy dla zdrowia, to mógł być niebezpieczny, bowiem nie spełniał swojej roli i nie zapobiegał niszczącemu działaniu antybiotyków.
NIL apeluje o zmianę przepisów i zaleca zwiększenie liczby kontroli. Zdaniem dr Anny Kowalczuk, dyrektora izby, najważniejsze powinno być badanie produktów sprzedawanych w aptekach. To, że są one dostępne w takim miejscu, niejako dodaje tym preparatom prestiżu i może wzbudzać u ludzi zaufanie, że są one sprawdzone i na pewno nie szkodzą. Za uzyskanie atestu umożliwiającego wstawienie preparatu na apteczne półki powinien zdaniem Kowalczuk płacić producent. Obecnie nie ma takiego obowiązku.
Państwowa Inspekcja Sanitarna prowadzi badania suplementów diety, ale są one ograniczone, bo – jak tłumaczy Jan Bondar, rzecznik GIS – budżet tej instytucji jest mały. Sanepid sprawdza próbki we własnych laboratoriach, ale ocenia je tylko pod kątem mikrobiologicznym, zanieczyszczenia metalami ciężkimi i prawidłowości w oznakowaniu produktu. Podczas badań w 2017 r. zdyskwalifikował ze względu na złe znakowanie aż 79,03 proc. z przebadanych 4280 suplementów.
Polacy wierzą w suplementy
Tymczasem większość Polaków sięgających po te specyfiki bezgranicznie im ufa.
– Aż 55,5 proc. uważa, że dostępne na rynku produkty są bezpieczne dla zdrowia. Zaledwie 13,5 proc. jest zdania, że mogą być szkodliwe – wynika z najnowszego badania przeprowadzonego przez Zakład Medycyny Rodzinnej Uniwersytetu Medycznego w Łodzi.
Jednocześnie jednak 11,1 proc. badanych zgłasza niepożądane działania suplementów. Najczęściej są to podrażnienia przewodu pokarmowego, zaburzenia stanu psychicznego, reakcje skórne, niepokojące reakcje układu sercowo-naczyniowego.
Dlatego prof. Przemysław Kardas postuluje rozszerzenie badań na temat występowania niepożądanych efektów ich stosowania oraz zmodyfikowanie przepisów tak, by obywatele mieli możliwość raportowania ewentualnych działań niepożądanych.
– W tej chwili takie przepisy nie istnieją. Działania niepożądane można zgłaszać tylko w stosunku do leków – podkreśla.
Nie zmieniać przepisów, wystarczą kary
Również NIK w ostatnim raporcie z 2017 r. zwrócił uwagę na konieczność zmian na rynku suplementów diety. Jego zdaniem to błąd, że procedura weryfikacyjna GIS nie wstrzymuje dystrybucji produktu. Zaleca edukację konsumentów na temat tego, co to są suplementy i jakie ryzyko wiąże się z ich przyjmowaniem.
– Bywa, że wchodzą one w interakcje z przyjmowanymi już przez pacjentów lekami. Przykładem jest miłorząb japoński, który u chorych przyjmujących leki przeciwzakrzepowe może powodować sporadyczne krwawienia – mówi Przemysław Kardas.
Marcin Czech, wiceminister zdrowia, zapewnia, że resort chce poprawić bezpieczeństwo konsumentów i wprowadzić nadzór nad stosowaniem suplementów diety.
– Problem w tym, że są one środkiem spożywczym. Dlatego wprowadzanie zmian jest utrudnione – mówi.
Resort myśli też o kampaniach edukacyjnych dla konsumentów oraz o uregulowaniu przepisów dotyczących reklam. Zdaniem ministerstwa nie powinny one wprowadzać w błąd, a obecność lekarza w reklamie może sugerować, że to wyrób medyczny polecany przez fachowca.
Co na to producenci suplementów?
– Jesteśmy przeciwni zmianom w sprawach, które już są wystarczająco uregulowane prawnie lub zostały objęte samoregulacją branży. Wystarczy usprawnienie nadzoru sprawowanego przez inspekcje powiatowe i wojewódzkie oraz kary za wprowadzanie produktów niespełniających wymogów prawa, które powinny być nieuchronne i dotkliwe – podkreśla dr Katarzyna Suchoszek, prezes zarządu Krajowej Rady Suplementów i Odżywek.