Koncerny farmaceutyczne przekonują, że szczepionki są bezpieczne. I nie chcą płacić odszkodowań za powikłania. Sądy jednak coraz częściej stają po stronie obywateli. Na razie we Francji czy w Niemczech. W Polsce jeszcze nie. Czy da się to zmienić?
Magazyn DGP 10 września 2017 / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
W grudniu 1998 r. Mikołaj dostał szczepienie przeciwko wirusowemu zapaleniu wątroby typu B. Lek, który przyjął, wyprodukował światowy potentat – Sanofi Pasteur. Do lipca 1999 r. mężczyzna przyjął kolejne dwie dawki (konieczne, by uzyskać wieloletnią odporność). Już w sierpniu zaobserwował u siebie różne zaburzenia zdrowotne. Chodził od lekarza do lekarza. Część medyków mówiła, że wszystko jest z nim w porządku. Inni – że zauważają u niego objawy choroby, ale nie wiedzą jakiej. Diagnozę postawiono w listopadzie 2000 r. – stwardnienie rozsiane (SM). Stan Mikołaja z miesiąca na miesiąc się pogarszał. W ciągu kilku lat jego życie zaczęło w pełni zależeć od rodziny. W 2011 r. zmarł.
Ale jeszcze za życia, w 2006 r., wraz z żoną i córkami wniósł przeciwko Sanofi Pasteur powództwo o odszkodowanie z tytułu odpowiedzialności pozaumownej za szkodę spowodowaną przez szczepionkę. Mikołaj uważał, że SM zostało u niego wywołane przez lek. Dowód? Krótki czas pomiędzy przyjęciem ostatniej dawki a wystąpieniem pierwszych oznak choroby. Nigdy wcześniej przecież nie dało się zaobserwować u niego jakichkolwiek objawów mogących świadczyć o stwardnieniu rozsianym. Nikt w rodzinie nie chorował.
I tu ważne zastrzeżenie: Mikołaj był Francuzem. Sprawa rozpatrywana była więc w świetle przepisów francuskich, a nie polskich. To ważne, gdyż w tamtejszym systemie istnieje specyficzna regulacja. Co prawda – tak jak w naszym prawie – to powód musi przedstawić dowody na winę pozwanego. Ale nad Sekwaną jest też przepis, który wprowadza domniemanie, że krótki czas od przyjęcia szczepionki do zdiagnozowania choroby świadczy o wadzie leku. A wtedy obowiązek dowodzenia przechodzi na producenta. To on powinien wykazać, że pacjentowi zaszkodziło coś innego niż szczepionka.
Sprawa Mikołaja trafiła ostatecznie przed Trybunał Sprawiedliwości UE, bo sądy francuskie zastanawiały się, czy przepisy są zgodne z prawem unijnym. Trybunał apelacyjny w Paryżu podkreślił, że badania naukowe wykluczają związek między prawdopodobieństwem wystąpienia choroby demielinizacyjnej centralnego lub obwodowego układu nerwowego (którą charakteryzuje się stwardnienie rozsiane) a szczepieniem przeciwko wirusowemu zapaleniu wątroby typu B. W przypadku zachorowań na stwardnienie rozsiane w ponad 90 proc. przypadków choroba ta nie występuje wśród członków rodziny. Mówiąc krótko: sądy nie były przekonane, czy krótki czas pomiędzy zaaplikowaniem szczepionki a pierwszymi objawami to wystarczający powód dla uznania odpowiedzialności producenta.
TSUE odpowiedział 21 czerwca 2017 r. Stwierdził: przepis francuski jest zgodny z prawem unijnym. Mimo braku badań naukowych czas może przemawiać za uprawdopodobnieniem, że chorobie winna jest szczepionka. Ostatecznie – jak stwierdzili sędziowie trybunału – i tak wszystko ocenić musi sąd rozpoznający sprawę. Francuski przepis przecież nie każe mu orzec po myśli jednej czy drugiej ze stron. Wprowadza tylko ułatwienia dla obywateli. W świetle prawa unijnego – w pełni dopuszczalne. Sprawa Mikołaja wróciła więc do sądu krajowego. Można się spodziewać, że teraz wzrosły szanse na to, że jego rodzina otrzyma sowite odszkodowanie.
Wyrok TSUE otwiera pole do popisu ustawodawcom w pozostałych państwach Wspólnoty. Nic już bowiem nie stoi na przeszkodzie, by zmienić polskie przepisy tak, aby łatwiej w sądach było obywatelom, zaś trudniej koncernom. Wszelkie nawoływania o ewentualnej niezgodności przyjmowanych regulacji z prawem europejskim nietrudno byłoby obalić. – Przeczytajcie wyrok trybunału w sprawie Sanofi Pasteur – wystarczyłoby rzec.
A debata nad zmianą prawa właśnie się u nas zaczyna. Kukiz’15 zapowiedział złożenie projektu nowelizacji ustawy o prawach pacjenta i rzeczniku praw pacjenta. Cel: „wymuszenie na koncernach odpowiedzialności za powikłania poszczepienne”. I szuka sprzymierzeńców. Politycy PiS na razie nie chcą mówić, czy poprą taki pomysł. Nieoficjalnie przyznają, że należy wprowadzić regulacje, które nie będą skazywały poszkodowanych na wieloletnie batalie z wielkimi korporacjami w sądach.
Doktor Jarosław Sachajko, poseł Kukiz’15, sugeruje, że dobrym rozwiązaniem byłoby stworzenie funduszu odszkodowawczego. Aby w łatwy sposób osoby skarżące mogły uzyskać odszkodowanie za powikłania. Na fundusz zrzutkę mieliby robić producenci szczepionek. – Zarabiają na nich i powinni dokładać wszelkiej staranności, aby tych powikłań nie było bądź by były minimalne – podkreśla polityk. – A co robimy? Tak bezpiecznych produktów jak szczepionki to nigdzie posłowie nie znajdą – denerwuje się dyrektor działu rozwoju polskiego oddziału jednego z największych koncernów farmaceutycznych na świecie.
Statystyk na temat powikłań poszczepiennych nie ma. Bądź jest ich aż za dużo. Trudno wybrać te, którym można zaufać. Z jednych wynika, że powikłania to promil wszystkich zaaplikowanych leków. Niektórzy antyszczepionkowcy wyliczają, że takie sytuacje to nawet połowa wszystkich szczepień. Prawda zapewne nie leży pośrodku i bardziej odpowiadające rzeczywistości są te pierwsze dane. Ale ile jest spraw, które zostały zamiecione pod dywan? Ile jest takich, w których człowiek nie był w stanie wygrać z korporacyjną machiną w sądzie? Tego nie wiadomo.
Antynaukowy kult
Dyskusja o zmianach w prawie zacząć się musi od tego, czy w Polsce powinien zostać wprowadzony obowiązek szczepienia dzieci. W części państw naszego kontynentu takiego wymogu nie ma. Ruch antyszczepionkowy zwraca na to regularnie uwagę.
Ale z wszelkich danych wynika, że obowiązkowe szczepienia są jednak korzystne. – Warto spojrzeć na przypadek Niemiec, gdzie od tego modelu się odeszło. I w ostatnich latach okazało się, że powróciły choroby, o których istnieniu już niemal zapomnieliśmy – ripostuje radca prawny Tomasz Kaczyński, partner w kancelarii Domański Zakrzewski Palinka. Wtóruje mu Marek Tomków, wiceprezes Naczelnej Rady Aptekarskiej. – Szczepionki działają. I tu tak naprawdę można postawić kropkę. Albo pan postawi przecinek i przypomni, co się stało w krajach, w których postanowiono zliberalizować regulacje – sugeruje. Rumunia? Epidemia odry. Włochy? Także odra. Całe południe Europy „zalane” błonicą. Do tego coraz częściej występujący krztusiec. A także przypadki gruźlicy.
– Odpowiedź na pytanie, czy szczepienia powinny być obowiązkowe, wydaje mi się oczywista: tak. Osoby, które nie szczepią dzieci, robą krzywdę nie tylko im, lecz także społeczeństwu. Choćby dzieciom sąsiadów, z którymi ich pociechy chodzą do przedszkola. Nie może być tak, że setka osób tworzy antynaukowy kult, tysiące ludzi dadzą się zwieść, a miliony będą cierpieć – twierdzi radca prawny Wojciech Kozłowski, partner w kancelarii Dentons.
Skoro więc szczepienia powinny w Polsce pozostać obowiązkowe, pojawia się kolejny problem do rozwiązania. Czy za niepodanie leku dziecku należy karać rodziców? W ostatnich tygodniach głośno było o sprawie z inowrocławskiego sądu. Rozważano tam ograniczenie władzy rodzicielskiej matce, która nie zgodziła się na zaszczepienie dziecka tuż po porodzie. Sąd uznał, że nie może być o tym mowy. Antyszczepionkowcy ogłosili sukces. „Nie trzeba szczepić. Sąd potwierdził” – chwalili się w mediach. To jednak tylko połowa prawdy. Druga jej część nakazuje wspomnieć, że sąd stwierdził, iż odmowa zaszczepienia noworodka w tej konkretnej sytuacji była dopuszczalna. Wpływał na to stan zdrowia dziecka. Obowiązek szczepień nie jest bowiem bezwzględny. Oczywiste jest, że nie trzeba – a nawet nie można – szczepić osoby, która w danej chwili jest chora.
Ale jak karać tych, którzy nie chcą szczepić dzieci mimo braku przeciwwskazań medycznych? Takich osób jest coraz więcej. W 2012 r. było to „zaledwie” 5 tys. osób, w 2016 r. – 23 tys. Wiadomo, że w tym roku padnie nowy rekord. – Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy jest szczepionka na grypę. Ludzie się szczepią, a potem łapią przeziębienie. I zaczynają wyklinać producenta, lekarza, wszystkich, którzy namówili ich do kupna leku. Nie wiedzą, że szczepienie przeciwko grypie wcale nie chroni przed przeziębieniem. I naprawdę niektórzy z takich sytuacji wywodzą wnioski, że szczepionki nie działają. A nawet szkodzą, bo zdaniem wielu osób bez szczepionki na grypę pewnie by się nie przeziębili – opowiada Tomków.
– Rzeczywiście trudną kwestią do rozstrzygnięcia jest to, jak należy karać osoby, które nie chcą szczepić dzieci. Najwłaściwszym rozwiązaniem, moim zdaniem, byłoby zobowiązanie ich do zapłaty zryczałtowanego odszkodowania na rzecz Narodowego Funduszu Zdrowia. Bo NFZ wydaje więcej na leczenie z powodu osób, które nie chcą szczepić dzieci. A dodatkowo należałoby wprowadzić zakaz przyjmowania dzieci do szkoły i przedszkola do czasu zaszczepienia – sugeruje mec. Wojciech Kozłowski. – Liczę na to, że antyszczepionkowcy zastanowiliby się wówczas trzy razy, zanim podjęliby decyzję. A być może niektórzy, wiedząc o konsekwencjach, zaczęliby szukać wiarygodnych informacji i w efekcie by doszli do wniosku, że nie ma powodów do obaw i można zaszczepić dziecko – mówi.
Mecenas Tomasz Kaczyński uważa, że kary finansowe się nie sprawdzą. Formalnie już dziś, co prawda w innej postaci niż ta sugerowana przez mec. Kozłowskiego, można je nakładać na rodziców. Ich egzekwowanie to jednak gehenna dla urzędników. – Sądzę, że można by pomyśleć nad zmianami, zgodnie z którymi konieczne byłoby przedstawienie zaświadczenia o szczepieniach w przedszkolu, do którego uczęszcza dziecko. Mógłby to być warunek uczęszczania. Musimy bowiem pamiętać o zdrowiu innych – sugeruje mec. Kaczyński. Taka regulacja byłaby zgodna z konstytucją. Ta bowiem zobowiązuje państwo do zapewnienia dzieciom edukacji szkolnej. Do szkoły więc trzeba przyjmować dzieci zarówno szczepione, jak i nieszczepione. Do przedszkoli można by przyjmować tylko szczepione.
Pomysł zresztą nie jest nowy. W maju włoski rząd, wycofując się rakiem z dopiero co zliberalizowanych zasad szczepienia, przyjął przepisy warunkujące przyjęcie dzieci do żłobków, przedszkoli i szkół od realizacji obowiązkowych szczepień. Z tym się wiąże jednak pewien problem, na który już we Włoszech zwrócono uwagę. Istnieje ryzyko, że wprowadzenie takiego rozwiązania nie wpłynęłoby wcale na zwiększenie odsetka szczepień. Skutkiem byłoby to, że po prostu dzieci przestałyby chodzić do przedszkoli i szkół. Czyli politycy, którzy chcieliby im pomóc, doprowadziliby do wyrządzenia im podwójnej krzywdy.
Zrzucanie odpowiedzialności
Kukiz’15, który rozmawia z ruchami antyszczepionkowymi, uważa, że najlepiej sprawdzi się wprowadzenie zmian w systemie przyznawania odszkodowań i sądownictwie. Ludzie uwierzą, że szczepionki są bezpieczne, gdy zobaczą, iż producenta można pozwać. I wygrać z nim, choćby był gigantem. W chciwość koncernów farmaceutycznych wierzą wszyscy, antyszczepionkowcy też. Skoro więc przepisy przewidywałyby odpowiedzialność za produkowanie szkodliwych szczepionek, to na rynku pozostałyby tylko te bezpieczne.
Prawnicy uważają jednak, że już teraz polskie prawo pozwala na skuteczne dochodzenie odpowiedzialności od producentów. A to, że sądy rzadko stają po stronie poszkodowanych, nie świadczy o bezduszności systemu. To smutny dowód na to, że doświadczona przez los osoba szuka odpowiedzialnych za swoją krzywdę wszędzie, gdzie tylko można. A koncern farmaceutyczny jest pozornie łatwym celem. – W ostatnim czasie można zaobserwować zwiększoną liczbę powództw przeciwko firmom farmaceutycznym – przyznaje mec. Tomasz Kaczyński.
Czy to oznacza, że częściej zdarzają się powikłania poszczepienne? – To z jednej strony wzrost świadomości obywatelskiej, z drugiej przekonanie, że w sądzie jest trochę jak w amerykańskim filmie: jednostka uzyskuje od korporacji wielomilionowe odszkodowanie. W polskiej rzeczywistości każde powództwo musi być poparte materiałem dowodowym, który potwierdzi, że pacjent ucierpiał w wyniku szczepienia, a nie w wyniku innych okoliczności. A to już w praktyce znacznie trudniejsze niż postawienie producentowi samego zarzutu – twierdzi prawnik. Jego zdaniem nie ma mowy o tym, by sądy gorzej traktowały obywatela niż wielką korporację. Po prostu większość powództw musi być oddalona, bo poszkodowani nie są w stanie wykazać związku przyczynowo-skutkowego między zaaplikowaną szczepionką a chorobą.
Może więc właściwe byłoby przyjęcie modelu francuskiego? Wystarczyłoby wykazać, że choroba nastąpiła wkrótce po zaaplikowaniu szczepionki. A wtedy niech dowodów na swoją niewinność szuka korporacja.
Przeciwko temu protestuje mec. Kozłowski. – Wyrok TSUE w sprawie Sanofi Pasteur jest bardzo kontrowersyjny. Nie zgadzam się z nim. Bo jeśli jako jedno z kryteriów odpowiedzialności błędnie przyjmiemy – a tak uczynił trybunał – korelację czasową między zażyciem leku a wystąpieniem niepożądanych objawów, co rzekomo miałoby uprawdopodobnić wadliwość szczepionki, to co zrobić w sytuacji, gdy pacjent przyjmował wiele leków? Pacjent mógłby pozwać producentów wszystkich leków, które zażywał w ciągu ostatnich 10 lat i od każdego żądać odszkodowania? – pyta.
I zwraca uwagę na rzadko poruszany wątek. A występujący ponoć coraz częściej w praktyce. Zdarzają się przypadki, gdy chorzy obwiniają za choroby lekarzy. Dotyczy to też przypadków szczepień. Lekarz powinien bowiem przeprowadzić dokładny wywiad, aby wiedzieć, czy w danej chwili może podać preparat. Bywa z tym różnie. Czasami też, najzwyczajniej w świecie, medycy popełniają błędy. – W swojej praktyce zawodowej spotkałem się kilkukrotnie z sytuacjami, gdy dochodziło do fatalnych błędów lekarskich, a lekarze starali się przerzucić odpowiedzialność za swoje działania lub zaniechania na producentów leków. Duże koncerny farmaceutyczne nie cieszą się powszechną sympatią, więc przerzucanie na nich odpowiedzialności jest wygodne i niekiedy skuteczne – wskazuje Wojciech Kozłowski.
Inny z prawników, obsługujący globalne koncerny farmaceutyczne, zapewnia mnie, że 99,9 proc. spraw trafiających do sądów to sprawy z góry przegrane przez obywateli. Ale, jak tłumaczy, nie ma to nic wspólnego z procedurą, przepisami, ułatwieniami dowodowymi. – Firma naprawdę wie, kiedy jej lek mógł zaszkodzić, a kiedy choroba nie ma żadnego związku z produktem. I jeśli tylko istnieje ryzyko niekorzystnego wyroku, dogaduje się z poszkodowanym. Mam na koncie kilkanaście takich rozmów. W takich wypadkach producenci płacą więcej, niż ludzie byliby w stanie uzyskać od nich w sądach – tłumaczy. I dodaje, że byłby zaskoczony, gdyby w najbliższych latach zapadł w polskich sądach jakiś głośny wyrok potwierdzający odpowiedzialność producentów szczepionek. – Świadczyłoby to tylko o nieudolności wynajętych przez firmę prawników, którzy nie potrafili ocenić ryzyka zawczasu. Takim jest nie tyle obowiązek wypłacenia odszkodowania, ile fakt, że na rozprawę przyjdzie np. taki redaktor Słowik, który potem opisze porażkę firmy w gazecie. Następnego dnia posypałyby się przecież pozwy w całym kraju, i to nawet od osób, które nigdy się nie szczepiły – słyszę.
Eksperci są także przeciwni tworzeniu funduszu, na który zrzucaliby się wszyscy producenci szczepionek. W praktyce koszt ten pokryliby wszyscy pacjenci. Bądź w formie droższych szczepionek, bądź w podatkach. Koncerny farmaceutyczne, podpisujące regularnie umowy z państwem na refundację leków, mają dość prosty sposób na przerzucenie obciążeń na obywateli. Tak więc to wojna, która jest z góry skazana na porażkę. Choć wygranych też próżno szukać. – Nie można urządzać polowania na czarownice i z góry zrzucać odpowiedzialności na przedsiębiorców, bo ich stać na wypłatę odszkodowania. To nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością – konkluduje Wojciech Kozłowski.