Można ich traktować jak niewolników. Można ich bić, wyzywać, opluć. Gardzić nimi i jednocześnie żądać, aby z poświęceniem ratowali nasze życie. Ratownicy medyczni
Bieżące wydarzenia sprawiły, że media nie wspominają już o planowanym na 19 lipca proteście ratowników medycznych. Już jest raczej pewne, że wielkiego zamieszania, a tym bardziej podwyżek, z tego nie będzie. Środowisko jest za bardzo rozdrobnione. W komitecie organizacyjnym znalazło się 25 – z ponad 50 – organizacji reprezentujących ratowników. Są wśród nich różne grupy: jedni pracują w prywatnych firmach, inni świadczą swoje usługi dla placówek publicznych. Mają nieco sprzeczne interesy, a na dodatek dali się rozegrać politykom jak dzieci. Nieliczni przebąkują o zaostrzeniu protestu, o tym, że pewnego dnia opuszczą ambulanse (oczywiście bez szkody dla pacjentów), rozpoczną głodówkę. Ale prawda jest taka, że brakuje im czasu. Zwłaszcza jeśli trzeba przepracować 400 godzin miesięcznie. Żeby zarobić, lecz także dlatego, że w ratownictwie medycznym jest za mało ludzi.
Przecież robię ważną rzecz
W internecie nie brakuje ogłoszeń dla ratowników. „Jeśli potrafisz zaangażować się w swoją pracę i opiekę nad powierzonym Ci pacjentem, jesteś odpowiedzialny, opanowany i godny zaufania, ta praca jest właśnie dla Ciebie”, obiecują. Oferują wynagrodzenie 16 zł brutto na godzinę i „pracę pełną wyzwań”.
W Polsce jakieś 15 tys. ludzi wykonuje odpowiedzialną i ważną pracę, wymagającą dużych kompetencji, wysiłku, odporności psychicznej, a jednocześnie zadowala się wynagrodzeniem na poziomie „konserwatora powierzchni płaskich”. Lubią to, co robią, wielu z nich pewnie robiłoby to za darmo, co pozwala rządzącym nie doceniać ich wysiłku.
Jowita pracuje jako ratownik medyczny od dziesięciu lat. Mówi, że w dobrym miesiącu (czyli gdy się uzbiera odpowiednia liczba dyżurów) zarabia 2 tys. zł na rękę, w gorszym jakieś 1,8 tys. zł. Jest na etacie, obroniła się przed wyrzuceniem na kontrakt, choć część kolegów chwali sobie możliwość dorobienia – jeśli się jeździ po 300–400 godzin miesięcznie, trochę się uzbiera. Ale na kontrakcie samemu trzeba płacić ZUS, nie ma mowy o płatnym urlopie, o pieniądzach z socjalu na wakacje pod gruszą nie wspominając. Poza tym – mówi kobieta – nie chciałaby się zapracować na śmierć. 400 godzin miesięcznie to ponad 13 godzin pracy każdego dnia. – A ja bym chciała jeszcze żyć – mówi. Czasem spotkać się ze znajomymi, pójść do kina. Teraz w jej życiu pojawiło się dziecko. To szczęście i nowe wydatki. Mąż pojechał do pracy za granicę. Pomaga finansowo rodzina. – Wiele razy myślałam o tym, żeby zmienić zawód, przebranżowić się. Ale co, pójdę do supermarketu na kasę? Albo do fabryki stać przy taśmie? Przecież ja robię ważną rzecz: ratuję ludzi. Bronię granicy, za którą jest pustka i śmierć. Mam się tego wyrzec za paręset złotych? – pyta.
Każdy z ratowników ma swoją ulubioną historię do opowiedzenia, w której pojawia się niczym anioł i wyrywa ludzkie istnienia z objęć śmierci. Jowita opowiada o dramatycznym wezwaniu: „Przyjedźcie, bo coś wypadło z mojej kobiety”. Był wieczór, ciemno, mieszkanie, a raczej melina, bez prądu. Na środku pokoju stała rozkraczona nad wiadrem kobieta, spomiędzy nóg zwisał noworodek, majtał się na pępowinie. Obok konkubent i kilkoro chodzącego już na własnych nogach drobiazgu. Gdyby przyjechali minutę później, podduszony noworodek – jak się okazało, dziewczynka – byłby pewnie nie do odratowania. To była bliźniacza ciąża, szósty miesiąc. Drugie dziecko, chłopiec, przyszło na świat już w normalnych warunkach, w szpitalu. – Dziewczynka była trochę uszkodzona, rodzice jej nie chcieli, zostawili w szpitalu, zabrali tylko chłopca – relacjonuje kobieta. Na szczęście jest nadzieja, że z małą wszystko będzie dobrze. To największa radość, kiedy ocali się kogoś, kto ma całe życie przed sobą. Ale satysfakcja jest także wtedy, kiedy przywraca się do życia starszą osobę. Choćby na chwilę. Taka sytuacja: reanimowali pana, już w wieku poprodukcyjnym. Udało się przywrócić funkcje życiowe. Ale dwa tygodnie później zmarł. – Myślę, że ten czas był cenny dla niego i jego bliskich. On mógł się pożegnać, uporządkować sprawy. Im łatwiej było się potem pogodzić z jego śmiercią, bo już wiedzieli, że jest bardzo chory – domyśla się Jowita.
Menele i bolesna miesiączka
Jednak większość wezwań – mówią moi rozmówcy – to interwencje niepotrzebne. Do pijaków. Do starszych osób, które wprawdzie powinne być otoczone całodobową opieką, ale niekoniecznie ratowników. Do hipochondryków, zagubionych ludzi, którzy nie dają sobie rady z sobą samym, życiem, domagają się uwagi.
– Bolesna miesiączka to standard – śmieje się Mariusz, ratownik z czterdziestotysięcznego miasta w centralnej Polsce. Tak samo jak ból brzucha albo głowy. Przytrzaśnięty drzwiami palec. Złamany paznokieć. Zacięcie przy goleniu.
Naszą rozmowę przerywa wezwanie: „Na terenie sądu leży na trawniku nieprzytomny mężczyzna”. W takim przypadku najczęściej chodzi o pijanych, ale teren sądu to nietypowe miejsce. Okazuje się, że tym razem pacjent był stroną w sądzie, po rozprawie wdał się w przepychankę z przeciwnikiem procesowym. Tamten poszedł do domu, ten chodził dookoła budynku i obmyślał zemstę. Wreszcie wymyślił: położył się na trawie i zaczął udawać pobitego do nieprzytomności. Będzie kolejny argument i wygra proces. Jakaś litościwa dusza wykręciła 999.
Owe litościwe dusze to utrapienie. Jeden z ratowników, prowadzący rodzaj literackiego dziennika na Facebooku (fb.com/spowiedzratownika) – nazwijmy go Tadeusz – mówi, że te wszystkie telefony to wyraz braku odpowiedzialności społeczeństwa względem pomagania bliźnim. Ktoś leży – dzwonimy. Nie zatrzymujemy się, nie podchodzimy, nie dotykamy. – Taka jest ludzka natura. Odkąd wynaleziono autobusy niskopodłogowe, ludzie przestali pomagać niepełnosprawnym we wsiadaniu, bo uważają, że pojazd sam wszystko powinien załatwić. Gdyby nie było numeru 999, musieliby się przełamać i samemu spróbować pomóc. Albo zmierzyć się z wyrzutami sumienia, że komuś może się zeszło – ironizuje.
Mariusz dopowiada: – Ludzkość dzwoni z przejeżdżających samochodów, nie zatrzymując się nawet przy potencjalnym poszkodowanym. Uważa, że jak wykona telefon, już spełni obywatelski obowiązek i udzieli pomocy. A przecież jeśli doszło do zatrzymania akcji serca, ten człowiek – bez natychmiastowego masażu klatki piersiowej – już jest trupem. W mieście karetka ma 8 minut na dojazd do wezwania. Poza miastem kwadrans. Niedotleniony mózg po 4 minutach umiera. Kiedy potem pytać takiego obywatela, dlaczego nie podszedł, nie dotknął, nie spróbował pomóc, płyną tłumaczenia, że tam stał znak zakazu zatrzymywania. Albo że obywatel bał się, że jeszcze bardziej umierającemu zaszkodzi.
Rozmowę z Mariuszem po raz kolejny przerywa wezwanie: „Na ławce leży człowiek, ma pianę na ustach”. Ta ławka to stały adres, tylko dane pacjentów się zmieniają. Rezyduje tam trzech pijaczków, którzy wciąż wołają o pomoc. – Daty ich urodzenia znamy lepiej niż własnych dzieci – mówi ratownik. Tym razem pacjent zażądał, żeby go zawieźć do szpitala na kroplówkę, bo ma kaca i źle się czuje. A szpital jest 200 m od ławeczki. Przez 16 lat swojej pracy Mariusz tylko raz miał wezwanie do zagrażającej życiu delirki. Towarzystwo jest przy tym coraz bardziej roszczeniowe. – Jesteście od tego, jak dupa od sr...a – słyszą ratownicy od swoich stałych klientów.
Jowita też ma takie trzy pacjentki. A raczej dwie, bo jedna już zmarła. Nie ma dnia, żeby nie jechała do którejś. Głupstwa: boli brzuch albo głowa, ta znów udaje utratę przytomności, żeby zwrócić uwagę swojego konkubenta. Tamtej nudzi się albo zimno...
Nie po to szli do zawodu. Więc w pewnym momencie przychodzi frustracja i wypalenie zawodowe. Tadeusz w swoim pamiętniku pisze: „Zajeżdżamy do bramy między blokami. Siedzi brodaty chwast. Taki rasowy, starej daty, po którym można czołgiem jeździć. Klasycznie w gumiaczkach, sztruksach, marynarce i oczywiście z milionem zbitych kołtunów na głowie. Część głowy zwana twarzoczaszką cała zakrwawiona. Chyba z nosa. Średnio pięć razy na dziesięć sekund przeciera nochala i ze zdumieniem patrzy na pokrwawione dłonie, dziwiąc się, jak to się k...a mogło stać. Zdecydowanie wolę nieprzytomnych chwastów, bo ci przytomni strasznie machają pokrwawionymi łapami, w ramach niegodzenia się z rzeczywistością. Zaczynam standardową próbę nawiązania dialogu. Bezskutecznie. K...a, jak mi się nie chce gadać ze «świadkami». Jak mi się nie chce wykręcać mu łap i szukać mu dziury we łbie. Szereg bluzgów układa się w mojej głowie, zgodnie z hierarchią potencjalnego zastosowania. Nagle podchodzi do mnie Marta (świeżo upieczona ratowniczka – red.) i pyta, czy może pacjentowi zrobić opatrunek. Ja pie...lę. Zupełnie o niej zapomniałem. Kilkanaście minut później koszulka Marty ma na sobie kilkanaście czerwonych «łapek». Gdyby nie logo Państwowego Ratownictwa Medycznego, można by je było uznać za designerską ozdobę. Przedramiona również umazane we krwi. Za to pan menel ma zmierzony komplet (nie)zbędnych parametrów i zmacaną dokładnie głowę i szyję. Leży sobie zawinięty w folijkę i coś tam bełkocze do Marty, kulturalnie zwracając się per «pani». Ta z kolei przypomina mu, że rozbił głowę, że jedziemy na prześwietlenie, że trzeba to zszyć, że nie wolno tyle pić i żeby się nie bał. Chwast, k...a, żeby się nie bał. Wszystko, drogi chwaściku, będzie dobrze. Jeszcze wrócisz do społeczeństwa. I będziesz żył długo i szczęśliwie. Ale to nie wszystko. Za chwilę pyta, czy ma żonę, dzieci i czy ma dla kogo żyć. Tego w mojej karetce jeszcze nie było. Mówię do Zdzicha, że będę musiał przeprowadzić rozmowę wychowawczą. Ten cicho chichocze. Po przekazaniu pacjenta podchodzę do karetki. Marta z obrzydzeniem szoruje sobie przedramiona gazą z wodą utlenioną. Pytam się, czy ma koszulkę na zmianę. Mówi, że ma. I nie wiem, co jej powiedzieć. Żeby nie głaskała chwastów? Bez sensu. Za parę lat sama się wypali”.
Psychika siada, a dyspozytor się trzęsie
Teoretycznie ratownicy są od ratowania życia, a nie niańczenia pijaków i udzielania porad osobom, które boli brzuch albo zaraziły się grypą. Ratownik: – W takich momentach pytam: „W czym mogę pomóc?”. Odpowiedź brzmi: „Nie wiem”. Na to ja: „My też nie wiemy”. Bo jedyne, co mogę zrobić, to udzielić rady, żeby pacjent zgłosił się po pomoc do lekarza rodzinnego albo nocnej pomocy lekarskiej. Nie mam prawa wystawić recepty, o co często ludzie mnie proszą. No, chyba że pacjent jest pod wpływem alkoholu i mówi, że uderzył się w głowę. Wtedy musowo jazda do szpitala na tomograf, bo jak zejdzie, będzie chryja na całą Polskę.
Teoretycznie takie chybione alarmy powinny być odsiewane przez odbierających wezwania – czy to dyspozytorów na pogotowiu (999), czy operatorów w centrach powiadamiania ratunkowego (112). Ale nie są. Wprawdzie z danych Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji wynika, że w zeszłym roku operatorzy numerów alarmowych odebrali łącznie niemal 19,5 mln zgłoszeń, z czego 48 proc. zostało odrzucone na dzień dobry, ale statystyki nie oddają rzeczywistości. Bo karetek nie wysyła się do ewidentnie fałszywych telefonów, kiedy po odebraniu są śmiechy, ktoś chce zamówić pizzę albo się zaraz rozłącza. Reszta to wyjazd. – Pacjenci są przekonujący, nalegają, kłamią. Nawet jeśli potem okaże się, że w grę wchodzi ropiejący przy paznokciu palec, będą krzyczeć, że umierają. Grozić. Człowiek odbierający zgłoszenie woli wysłać karetkę, niż narazić się na anatemę i sankcje – tłumaczy Mariusz.
Kim jest dyspozytor na pogotowiu ? To tak naprawdę nieistotne. Powinien mieć wykształcenie medyczne i przynajmniej pięć lat praktyki w zespole wyjazdowym, a więc wiedzę i doświadczenie. Operator może być handlowcem z wykształcenia, ale musi przejść kurs, który – znów teoretycznie – powinien go przygotować do tej misji. Ale wszystko jedno, czy głosem w telefonie jest pielęgniarka, której się już nie chce uganiać po oddziale, czy pan, który postanowił skończyć kurs dla operatorów i może się pochwalić bierną znajomością jednego obcego języka – efekt jest jeden. Wysyłamy. – W dużych rejonach jest niepisany nakaz, że każdy pacjent ma być obsłużony – opowiada Tadeusz. To polityka. Bo większość zespołów ratunkowych podlega pod sejmiki samorządowe. I jak po wyborach zmieniają się władze, to zmienia się także dyrekcja pogotowia. Więc od takiego dyrektora zależy, czy społeczeństwo wyborcze będzie ukontentowane, co się przekłada na szanse na kolejną elekcję jego pryncypałów. I jeszcze: ile będzie etatów do obsadzenia. – Media nie podadzą, że pan Zdzisław, lat 65, zaraził się grypą, a jego bliskim nie chciało się pójść po paracetamol do osiedlowego sklepu, więc zadzwonili po pogotowie, które nie przyjęło tego zlecenia. Przekaz będzie brzmiał tak: stary, schorowany człowiek, z temperaturą przekraczającą 40 stopni, po przebytym przed dwudziestoma laty zawale serca, został zlekceważony przez bezdusznych ratowników, co stanowiło bezpośrednie zagrożenie jego życia i zdrowia. Internety się grzeją.
Żeby nie było takich przypadków, powinny zadziałać procedury. Dyspozytor operator powinien mieć zbiór opracowanych na podstawie statystyk pytań i odpowiedzi, które prowadzą do analizy sytuacji i decyzji: wysyłamy ekipę bądź nie. Takiego zbioru nie ma. A raczej są – trzy, niekompatybilne. Opowiada Tadeusz: – Zaczęło się od tego, że zmarło dziecko, bo wezwania były odbijane od pogotowia do nocnej pomocy lekarskiej, ale nikt nie przyjechał. Na zdrowy rozum biorąc, rodzice mogli wziąć taksówkę, a nie czekać, jednak się stało, jak się stało. Wtedy wystąpił Jurek Owsiak i zapowiedział, że nie da kasy, jeśli nie zostaną opracowane procedury. Teraz są trzy – osobne – dla Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, dla Falcka (który jest największym prywatnym dostawcą usług ratowniczych w Polsce – red.) i dla reszty, autorstwa zespołu Owsiaka. Każda jednostka bierze taką, która jej pasuje, i traktuje jako biurokratyczny parawan, a nie pomoc. Karetka i tak wyjedzie. Jeżdżąc do wszystkich, nie uratujemy najbardziej potrzebujących.
Bo poza tymi wszystkimi niepotrzebnymi wezwaniami, które stanowią 90 proc. tej pracy, są ludzie, dla których przyjazd karetki jest jedyną szansą. I każda minuta ma znaczenie.
– Nie pamiętam pierwszego pacjenta, który zmarł na moim dyżurze. Ani ostatniego. Przedostatniego także. Nie płacą mi za to, żebym był empatyczny, ale za to, abym był skuteczny – mówi Mariusz. Bo tak jest, trzeba otoczyć się skorupą, żeby nie płakać za każdym razem, kiedy pacjent schodzi. I zwykle to działa. Ale są momenty, kiedy psychika siada. Jak wtedy, kiedy jedziesz do wypadku, a z wraku samochodu wyciągasz ciało przyjaciela. Albo kiedy jedziesz do śmierci łóżeczkowej, matka w szoku rzuca ci ciałko noworodka prosto w ręce, krzycząc, że masz go ratować. A w domu czeka rówieśnik trupka. Twój synek. Prosisz dyspozytora, żeby dał ci chwilę na oddech, ale nie da rady, bo jest następne zlecenie: samobójstwo dziesięciolatka. Jowita: – Trzeba być z betonu. Zabetonować uczucia. Bo ze swoją traumą będziesz sam.
Inne służby – policja albo straż pożarna – już wypracowały sposoby postępowania, żeby swoich ludzi nie zostawiać samych z czarnymi myślami pod czaszką. Psycholog po ciężkich, masowych akcjach to już standard. Ratownicy mogą pogadać między sobą, w przerwie, jeśli taka się zdarzy. I udawać, że to nic.
Z pamiętnika Tadeusza: „Zeżarłeś życie, Ratowniku, wyrzygałeś, po czym znów zeżarłeś i zacisnąłeś zęby, bo wiesz, że przy każdym kolejnym rzyganiu ma coraz gorszy smak. I to jest twoja zapłata, bo nic innego nie dostaniesz, jak nie wywalczysz. Ludzie nie chcą żyć poprawnie, tylko dostojnie i wygodnie. Ale o tym wiesz doskonale, bo to Ty jesteś specjalistą do spraw życia”.
Pod wpisami inni piszą w komentarzach: „Dla mnie było straszne, jak pojechałam do samobójstwa przez powieszenie młodej kobiety, a w łóżeczku stała i patrzyła się jej roczna córeczka...”. „W grudniu 9-latce włosy wkręciło w podnośnik, całkiem oskalpowana. I jej słowa: proszę pani, ja mam komunię w tym roku, jak ja pójdę bez włosów. Operowali 9 godzin, przeszczep się nie przyjął”. „Mieszkanie zamknięte, ale parter. Patrzę przez okno, na podłodze leży chłopiec, obok niego siedzi malutka dziewczynka. Wywalony balkon w ułamku sekundy. Próba reanimacji chłopca, który już i tak się wykrwawił (uderzenie siekierą). Próbuję, czekam na karetkę. Dziewczynka też ranna, ale żyje, mówi do mnie. W drugim pokoju szwagierka, oddycha, ale głowa prawie przepołowiona... Jezu, ile może jechać pogotowie? Godzinę? Jechało 4 min Chłopiec zgon”.
I nawet nie możesz się porządnie upić, bo zaraz kolejny wyjazd. Poza tym kasy brak.
Ucz się, Jasiu
Tempo życia ratowników jest odmierzane nie tylko długością dyżurów – 8, 12, 24, 48 godz. – lecz także sezonami. Zima to wezwania do złamań. Ale to jednocześnie mniej śmiertelnych wypadków samochodowych (kierowcy są ostrożniejsi). Wiosną zaczynają się alergie i rośnie liczba ofiar wypadków drogowych. Lato: topielcy, alergie oraz wypadki przy robotach rolnych. Jesień: coraz więcej potrąceń pieszych. To także wysyp samobójstw. Menele przez cały rok – bójki i awantury. Każdy z moich rozmówców oberwał. Agresja ze strony pacjentów czy obserwatorów to codzienność. Jowita: – Wezwanie do pacjentki z kwadratu, kolejne tego samego dnia. Laska nieudolnie odstawia trupa. Pytam: „Czemu udajesz?”. Jej partner w obronie czci bogdanki wali mnie pięścią w twarz, łamie mi nos. Była sprawa, coś mu zawiesili, coś odwiesili. Przy następnej wizycie, jak mnie zobaczył, zaraz przestał świrować i zameldował: „Przepraszam panią bardzo, ale ona znów jest pijana”. Tego cię nie nauczą na kursach.
Prawdą jest, że polscy ratownicy są bodaj najlepiej wykształconą grupą z tej branży na świecie. Tomasz, ratownik z Dolnego Śląska, jeden z organizatorów akcji protestacyjnej, wyjaśnia, w jaki sposób ratownicy się kształcą: najpierw studia licencjackie, a potem szkolenia w cyklu pięcioletnim. Musisz skończyć certyfikowany kurs i zdać egzamin. Zwykle pieniądze na to musisz wyłożyć z własnej kieszeni – średnio 1,5–2 tys. zł – bo pracodawcy nie są chętni do refundacji. To daje 120 punktów na 200 wymaganych, resztę można kupić w postaci e-learningu.
– Mnie firma opłaca wszystkie kursy, zapewnia też pomoc psychologiczną – wzrusza ramionami Marcin. On jeździ w Falcku, jest kierownikiem zespołu, na kontrakcie. Wychodzi miesięcznie 6,8 tys. zł brutto. Choć popiera protest kolegów, rozumie frustrację i żądania finansowe, nie chce jednego ze stawianych postulatów: upaństwowienia ratownictwa medycznego. To by oznaczało, że wszystkie prywatne firmy znikają z rynku, zostają wyłącznie publiczne. W podtekście tej zmiany jest jeszcze to, że ratownictwo stanie się służbą, a ratownicy funkcjonariuszami publicznymi, których nie można bezkarnie bić ani obrażać. To ważne, ale najważniejsza i tak jest kasa. Marcin uważa, że związki zawodowe postanowiły wyrugować z rynku Falcka (na 1,5 tys. wszystkich ambulansów mają 8 proc.). – Przeszkadza im, że mamy lepszy sprzęt, nie musimy oszczędzać na lekarstwach, jesteśmy lepiej opłacani, że ludzie od nich przenoszą się z robotą do nas – wylicza. Tłumaczy, że w przeciwieństwie do publicznych nie obowiązują ich przetargi, co przekłada się na oszczędność. Bo np. flotę pojazdów kupują od jednego producenta, więc mogą liczyć na upusty. Podobnie z innymi rzeczami.
Jerzy, reprezentant drugiej strony, odbija piłeczkę: że prywaciarze zaniżają stawki, powodują rozchwianie na rynku, przez co publiczni od lat nie mieli podwyżek. Że ten ich supersprzęt to wystawka sprowadzana na potrzeby konkursu z zagranicy, wcale nie używają go w pracy. A w ogóle to częściej startują do usług transportowych – np. wożenie pacjentów do szpitali – niż prawdziwego ratownictwa.
Tadeusz, który patrzy na protest z dystansu, śmieje się: – Ratownicy nie zdają sobie sprawy, że wychodzą na ulice w imieniu pracodawców, nie przeciw temu, kto im płaci. Ich pracodawcy, samorządy, chcą się pozbyć prywatnej konkurencji i zgarnąć wszystkie zlecenia. Wtedy nie będzie ich z czym porównywać. Jeszcze rozbudują swoje Bizancjum i spokojnie będą mogli stawiać pałace. Budowa podstacji w W. w Mazowieckiem na cztery osoby kosztowała 3 mln zł. Budy, żeby opłacani po 2 tys. miesięcznie ludzie mieli gdzie poczekać na wezwania.
19 lipca ratownicy ustawią się pod Sejmem, może nawet spalą jakąś oponę, żeby pokazać grozę sytuacji. W każdym razie ci, którym się będzie chciało przyjść. Co bardziej zaradni wyjechali do Wielkiej Brytanii albo USA. Lżejsza robota, większe zarobki, bardziej świadome społeczeństwa. Wielu innych zmienia branżę.
Z pamiętnika Tadeusza: „Mogą nam wmawiać, że jesteśmy od ratowania życia i zdrowia. Mogą nas nie szanować, poniżać niskimi zarobkami czy za małą bądź za dużą liczbą dyżurów. Mogą mówić, że w sumie to jesteśmy sanitariuszami. I równie dobrze mogą mówić, że jesteśmy prawie doktorami. Albo doktorami. Mogą nam mówić, od czego jesteśmy, a od czego nie jesteśmy. Wymyślać obowiązki, nadawać bądź zabierać uprawnienia. Nadawać różne statuty, uznania, awansować na kierowników i znowu degradować na tych drugich albo trzecich. A tak naprawdę ch...a mogą nam zrobić. To ty, ratowniku, jako jeden z niewielu obejrzałeś życie od d...y strony i stwierdziłeś «o k...a, co za gniot». Inni nie mają takiej możliwości. To ty jako jeden z niewielu wiesz, jak to jest gadać z gościem, który powinien nie żyć. A nawet jak nie gadać, to oglądać oddychające ciało, które powinno już sztywnieć. To po ciebie dzwonią, kiedy up...oli nogę przy dupie. Czego by o tobie nie mówili wcześniej, to właśnie po ciebie dzwonią. I płaczą. Potem komentują. Ale najpierw płaczą”.