Trwa konkurs na portal, który wskaże dni płodne, wybrano też firmę, która przygotuje kampanię „sprzyjającą płodności” – resort zdrowia rozpoczął działania na rzecz zwiększenia prokreacji.
Dominika Sikora, zastępca redaktora naczelnego / DGP
2,7 mln zł Ministerstwo Zdrowia przekaże na przygotowanie kampanii edukacyjno-społecznej sprzyjającej płodności. Do jej rozpropagowania oprócz spotów w radiu i telewizji mają być wykorzystane nowoczesne sposoby komunikacji, np. portale społecznościowe i YouTube. Konkurs wygrała firma, która ma doświadczenie w różnych branżach: produkowała kampanie medialne dla banków (WBK), reklamy groszku i kukurydzy (Bonduelle) czy też teledyski (m.in. dla Moniki Brodki).
Kalendarzyk za pieniądze resortu zdrowia
Ministerstwo zaplanowało w sumie 10 działań, które mają wprowadzić „modę na dziecko”, wyedukować Polaków, pokazując, czego trzeba się wystrzegać, żeby nie doprowadzić do niepłodności, a także pomóc tym parom, które już podjęły starania o dziecko. Na wspomnianym portalu znajdą się też informacje, co zrobić, żeby zajść w ciążę. A więc m.in. kalendarz opisujący poszczególne dni cyklu z możliwością interpretacji wprowadzonych przez kobietę danych. Narzędzie wyznaczy dni płodne, doradzi, jak się odżywiać oraz poinformuje na temat „ciekawostek z zakresu zdrowia prokreacyjnego”. Bonusem ma być także możliwość zadania pytań ekspertom na czacie. Koszt całości to 750 tys. zł.
Oprócz tego planowane są kampanie informacyjne – plakaty w komunikacji miejskiej, m.in. o chorobach przenoszonych drogą płciową ze szczególnym naciskiem na kiłę, które staje się coraz bardziej niebezpieczna. Dodatkowo powstanie platforma e-learningowa dla pracowników medycznych, a resort będzie płacił również za warsztaty i konferencje tematyczne.
Ministerstwo przygotowało też program, w ramach którego da pieniądze szpitalom, które będą przyjmować pary na pogłębioną diagnostykę. Wybrano 13 ośrodków, ale wciąż nie zaczęły działać.
Diagnostyka od połowy roku
– Pieniędzy jeszcze nie dostaliśmy. Do końca roku mamy przygotować sprzęt i wtedy zaczniemy przyjmować pacjentów – mówi Kamila Wiecińska, rzeczniczka szpitala w Bydgoszczy, który otrzymał 340 tys. zł. Instytut Matki Polki w Łodzi też nie rozpoczął terapii. – Ośrodki leczenia niepłodności przyjmą pierwszych pacjentów w drugiej połowie 2017 r. – informuje Natalia Stefańczyk z Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego w Katowicach, które otrzyma najwięcej, bo 3,7 mln zł. Potwierdza to MZ.
To rok po zamknięciu możliwości leczenia in vitro z pieniędzy państwowych – chodzi o program, który działał od połowy 2013 r. do połowy 2016 r. W ramach tego programu urodziło się ponad 7 tys. dzieci.
Ile ma się urodzić w ramach nowego systemu wsparcia resortu zdrowia, nie wiadomo. Ministerstwo podaje jedynie, że te rozwiązania mogą zmniejszyć niepłodność o blisko 10 proc. Eksperci, w tym prezes Agencji Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji, oceniają, że osiągnięcie założonego celu może być jednak trudne. Diagnostyka bowiem nie zastąpi całego leczenia. Ministerstwo z kolei nie zamierza ukrywać, że celem programu jest kompleksowa diagnostyka niepłodności, a nie doprowadzanie do zapłodnień.
Na wspomnianą diagnostykę u specjalistów ministerstwo proponuje ponad 100 mln zł do 2020 r. Za in vitro zapłacono ok. 250 mln zł za trzy lata działania.
Zdaniem ekspertów to, że będzie można wykonać całą diagnostykę w jednym miejscu, zasługuje na pochwałę. W każdym województwie ma być po jednym ośrodku, który ma zająć się parami z problemem niepłodności. Co z tego jednak, skoro na diagnostyce się w praktyce leczenie zakończy.
Dzieci dla bogatych
Obecnie w praktyce leczenie bezpłodności metodą in vitro jest dostępne tylko dla osób dość zamożnych, ponieważ trzeba za nie zapłacić z własnej kieszeni. Koszt to ok. 10–15 tys. zł. Tylko w niektórych miastach mieszkańcy mają możliwość otrzymać dofinansowanie od samorządu – m.in. w Częstochowie, Łodzi czy Sosnowcu. Ale coraz więcej wskazuje, że i w nich w przyszłości mogą pojawić się problemy z uzyskaniem publicznego wsparcia.
To wszystko dzieje się w sytuacji, gdy niepłodność staje się narastającym problemem. Według danych Światowej Organizacji Zdrowia u co czwartej pary w krajach rozwiniętych występują problemy z zajściem w ciążę. Niepłodność dotyczy w równym stopniu mężczyzn, jak i kobiet. W ok. 10 proc. przypadków nie można ustalić, kogo obciąża bezpośrednio, zresztą to akurat nie ma największego znaczenia. Szacuje się, że niepłodność w Polsce dotyczy 15–20 proc. par, co przekłada się na ok. milion związków.
Komercyjni klienci w publicznych szpitalach
Ministerstwo Zdrowia chce umożliwić publicznym placówkom mającym kontrakt z NFZ przyjmowanie pacjentów również odpłatnie. Dzięki temu mogłyby skuteczniej zapełniać puste szpitalne łóżka i wykorzystywać sprzęt diagnostyczny. Teraz wykorzystują tylko część swojego potencjału. O tych planach wiceminister zdrowia Marek Tombarkiewicz opowiedział portalowi branżowemu PolitykaZdrowotna.com. Potwierdziła nam to rzeczniczka resortu zdrowia. – W ministerstwie trwają prace mające na celu wprowadzenie zmian do ustawy z dnia 15 kwietnia 2011 r. o działalności leczniczej, które umożliwią udzielanie komercyjnych świadczeń zdrowotnych przez samodzielne publiczne zakłady opieki zdrowotnej. Prace te są na wstępnym etapie procesu legislacyjnego – informuje nas Milena Kruszewska.
Pomysł nie jest nowy, ale nigdy nie doczekał się regulacji z powodów politycznych. Rząd PO–PSL miał podobne plany, ale nie wprowadził ich w życie w obawie, że spotka się z zarzutem dzielenia pacjentów na lepszych i gorszych. Teoretycznie – jak uważa większość ekspertów – żadna ustawa nie zakazuje teraz udzielania komercyjnych świadczeń, ale NFZ za takie działanie w przeszłości karał placówki, a nawet zrywał z nimi umowy. Przy doprecyzowaniu przepisów określona powinna zostać zwłaszcza kwestia zabezpieczenia dostępu do leczenia chorym korzystającym z leczenia w ramach ubezpieczenia. Jednak już obecnie osoby, które na to stać, operują się prywatnie. Tyle że cały ten strumień pieniędzy trafia albo do szpitali prywatnych, albo samorządowych spółek. A w publicznych szpitalach sprzęt, a nawet kadry często nie są wykorzystywane, bo kontrakt starcza na realizację świadczeń tylko przez kilka godzin dziennie. Przeciwko zmianie oponowały prywatne szpitale, podkreślając, że w odróżnieniu do placówek publicznych mają m.in. utrudniony dostęp do kontraktów z NFZ, a ponadto wszystkie inwestycje realizują na swój koszt, często z kredytów, podczas gdy np. szpitale powiatowe czy wojewódzkie część drogich urządzeń mają finansowaną przez właściciela z publicznych pieniędzy, więc mogą oferować zabiegi taniej. – Ponadto publiczne szpitale nie płacą CIT, a prywatne tak, co pogłębia nierówność – mówi Grzegorz Byszewski, ekspert Pracodawców RP.
OPINIA
Granie tanią narracją
Fatalnie by się stało, gdyby in vitro, tak jak kiedyś aborcja, stało się pomysłem na polityczną bójkę – stwierdził we wrześniu 2013 r. premier Donald Tusk. Mówił to w sytuacji, gdy program finansowania z budżetu in vitro był już realizowany od lipca tamtego roku. Bójki jednak nie udało się uniknąć. 30 czerwca 2016 r. program został zamknięty, mimo że skorzystało z niego ponad 17 tysięcy par. Minister zdrowia Konstanty Radziwiłł w programie „Gość Radia Zet” tak argumentował decyzję rządu PiS: „W Polsce jest bardzo duża grupa ludzi, która uważa metodę in vitro za nieetyczną (...). To, na co płacimy wspólne podatki, nie powinno budzić sprzeciwu moralnego”. Więc nowy rząd wybrał metodę zaorania. Program wygaszano. W jego miejsce natomiast rząd PiS zapowiedział powstanie centrów zdrowia prokreacyjnego we wszystkich województwach. Pod koniec ubiegłego roku miały ruszyć pierwsze. Przy okazji oszacowano, że dzięki nim wsparcie w staraniach o posiadanie dziecka zyska 8 tys. par. Na razie efektów nie ma. Nie pojawił się ani jeden program, który miał zastąpić in vitro. Jedyna aktywność w tym obszarze to rozstrzygnięcie konkursów na przeprowadzenie akcji edukacyjnej, która ma uczyć, jak nie stać się bezpłodnym.
Walka na argumenty w sprawie wyższości metody in vitro nad metodą naprotechnologii forsowaną przez rząd (polegającą w dużym uproszczeniu na dokładnej obserwacji kobiecego organizmu i tworzeniu na tej podstawie indywidualnych wytycznych dla każdej pary) nie ma sensu. Bo niestety est to wojna ideologiczna. W niej nie chodzi o merytoryczne uzasadnienie do stosowania tego czy innego sposobu wspomagania prokreacji. Nie mają znaczenia również koszty. Na realizację programu in vitro łącznie przez trzy lata budżet przeznaczył około 250 mln zł. Żadna to kwota. Tym bardziej więc rządowi, któremu tak bardzo zależy na wzroście demograficznym, chwalącym się przy każdej możliwej okazji dobroczynnym wpływem 500 plus, wręcz nie wypada wchodzić w taką tanią narrację i ignorować tego, że to dzięki in vitro urodziło ię dodatkowe 7 tys. dzieci. A że był to program przeciwników politycznych, nie powinno mieć większego znaczenia.