Emocjonujemy się oszustwami dokonanymi przez Amber Gold i indolencją prokuratury. Wytaczamy walkę lichwiarzom. Rozpoczynamy bój z dziką reprywatyzacją. I doskonale. Ale największa i najbardziej uderzająca w przeciętnego Polaka afera ostatnich lat pozostaje nadal bez reakcji.
Gdy poprosiliśmy Ministerstwo Sprawiedliwości o ustosunkowanie się do tekstu – usłyszeliśmy: „bez komentarza”. Jeśli instytucje te walczą tak samo skutecznie z patologiami, jak chętnie udzielają nam informacji, to nic dziwnego, że Polska jest rajem dla lekowych przestępców.
O wywozie leków piszemy na łamach DGP od wielu lat. I jako autor kilkudziesięciu tekstów, po których nawet znowelizowano ustawę – Prawo farmaceutyczne, z pełną odpowiedzialnością stwierdzam: istnieje jakaś blokada, której dziennikarze nie są w stanie sforsować. Nie chodzi o brzmienie przepisu którejś z ustaw. Te są dobre. Nie chodzi także o brak wiedzy. Ta jest łatwo dostępna. Kłopot zaczyna się dopiero na etapie, gdy już wiemy, kto jest zły. A wynika on stąd, że nie widać na horyzoncie tego dobrego.
Proceder wywozu leków można rozpatrywać na wielu płaszczyznach. Najważniejsza zasadza się na tym, co odczuwa każdy z nas. Każdy, kto chciał kupić leki przeciwzakrzepowe, insuliny czy specjalistyczne leki neurologiczne, wie, co czuje człowiek, któremu medykamentów wystarczy już na zaledwie kilka dni – a nowego opakowania nie sposób nigdzie kupić.
Nie dalej niż tydzień temu mój przyjaciel przez trzy dni usiłował kupić lek potrzebny jego matce do przeżycia. Chodził od apteki do apteki. Po pierwszym dniu czuł lekkie podenerwowanie, ale z optymizmem patrzył w przyszłość. Drugiego dnia, wieczorem, płakał już z bezsilności.
Trzeciego dnia prób – udało się. Po odwiedzeniu kilkudziesięciu aptek w którejś wreszcie dostał drogocenny lek. Co będzie za dwa miesiące? Tego nie wiemy. Może uda się znów w ostatniej chwili. A może zabraknie jednego dnia...
To jest realna konsekwencja tego, że blisko 200 różnych leków jest hurtowo nielegalnie wywożonych z Polski. Nie robią tego wcale drobni aptekarze. Leki są wywożone TIR-ami pod eskortą ludzi z karabinami. A teraz się okazuje, że państwowi urzędnicy (inspektorzy farmaceutyczni) od dawna podejrzewają, że bezkarność jegomościów z bronią automatyczną wynika z działań lub zaniechań prokuratury. Rzecz w tym, że tymi urzędnikami są funkcjonariusze, którzy sami nic nie mogą zrobić. Potrzebują pomocy innych. Ale zamiast pomocy trafiają na mur. Ba, często zaczynają być szykanowani przez tych, na których liczyli.
Możliwości są tylko dwie. Pierwsza: prokuratura od wielu lat lekceważy problem związany z wywozem leków. Nie rozumie różnicy między produktem przeciwzakrzepowym a parą spodni. Gdy widzi, że dane przestępstwo ujęte jest w prawie farmaceutycznym, a nie w kodeksie karnym, patrzy na sprawę z pobłażaniem. Być może za 5 l at powstanie sejmowa komisja śledcza i zacznie wzywać kolejnych funkcjonariuszy. A oni będą mówili, że o niczym nie wiedzieli, że pismo z informacją o nieprawidłowościach zaginęło, że prawa farmaceutycznego, tak samo jak prawa bankowego, nikt ich nie nauczył etc. Skądś to znamy, prawda?
Druga możliwość jest jeszcze gorsza: prokuratorzy świadomie pomagali przestępcom. Rozciągali nad nimi parasol ochronny. Bandycie nic nie groziło nie z powodu nieudolności śledczych, lecz właśnie z powodu ich ohydnej udolności. I dlatego nawet czołówki ogólnopolskich gazet nie są w stanie złamać blokady.