Pod drzewem bodhi, gdzie Budda dostąpił oświecenia i nauczał, spotykają się wszystkie nurty buddyzmu. Konserwatywni mnisi z Tajlandii i pielgrzymi z Birmy, Tybetańczycy i obcokrajowcy zafascynowani medytacją. Każdy z nich inaczej postrzega buddyzm.

O piątej rano Lhawang wychodzi z nocnego autobusu w Patnie w stanie Bihar na północy Indii. Mniszka tybetańska zarzuca ogromną torbę na ramiona i rusza w stronę dworca, skąd odjeżdżają autobusy do Bodh Gai, gdzie Budda pod drzewem bodhi doznał oświecenia.

Tłum jest już spory. Co chwilę ktoś zahacza o ciężką torbę, wytrącając kobietę z równowagi. Niebezpiecznie blisko przejeżdżają autoriksze i Lhawang musi odganiać kierowców, którzy proponują podwózkę za 200 rupii na przystanek leżący zaledwie kilkaset metrów dalej.

„Byłam w Bodh Gai wiele razy” - mówi z uśmiechem, pakując się do lokalnego autobusu. Ramesh, właściciel pojazdu dopiero wstał i budzi kierowcę, który śpi na siedzeniach. „Nigdy nie myślałam, że to będzie moje życie. Że opuszczę wioskę i będę jeździć do Bodh Gai” - dodaje 50-letnia mniszka.

Lhawang pochodzi z ludu Kampów we wschodnim Tybecie. Od ponad 20 lat mieszka w jednym z klasztorów w Katmandu, stolicy Nepalu. Podróż do Bodh Gai zajmuje jej dwa dni.

„Ludzie z mojej wioski rzadko odwiedzali to miejsce, jeśli już, to idąc razem z karawanami jaków z Tybetu do Indii” - opowiada. „Teraz jedyny problem może być na granicy nepalsko-indyjskiej, gdy służby nepalskie szukają uchodźców tybetańskich na polecenie Chińczyków” - tłumaczy, dodając, że to zdarza się raz na jakiś czas, zazwyczaj kiedy dalajlama prowadzi nauki w Bodh Gai.

W tym roku dalajlama będzie w Bodh Gai prawie dwa miesiące. Ma przyjechać w grudniu, dlatego Lhawang zaplanowała wizytę sporo wcześniej.

„Rozumiem, że dla zachodnich turystów to spora atrakcja, ale dla nas to wielkie przeżycie. Przyjeżdżamy na nauki, nie tylko po to, żeby zobaczyć dalajlamę” - podkreśla.

„To dalajlama tutaj nie mieszka?” - pyta zdziwiony Andrew Miller z USA. „Chyba coś mi się pomyliło. Chciałem go spotkać, bo od dwóch lat uczę się jogi i medytuję” - dodaje zmartwiony.

Chwilę wcześniej razem z kolegą siedział w pozycji lotosu, medytując razem z mnichami i pielgrzymami pod drzewem bodhi. Konary rozłożystego drzewa podtrzymywane są podporami. Bodhi ma być kolejnym pokoleniem tego samego drzewa, pod którym Budda dostąpił oświecenia i gdzie nauczał.

„W buddyzmie najbardziej mi się podoba fakt, że człowiek się odradza w nowych wcieleniach. Jest nadzieja po śmierci i to bardzo pozytywna sprawa” - mówi Amerykanin.

„To dziwne, bo przecież buddysta lub hinduista dąży do wyrwania się z kręgu sansary (wcieleń)” - mówi PAP 36-letni mnich buddyjski z Tajlandii, który przedstawia się jako brat Luang. „Można powiedzieć, ze krąg wcieleń jest przekleństwem i robimy wszystko, żeby odrodzić się w wyższej formie i na końcu stać się oświeconym buddą” - dodaje.

„Zachodni turyści nie mogą uwierzyć, gdy opowiadam, że historyczny Budda nie był jedynym buddą, że było ich tysiące” - mówi PAP Dinesh Jha, który dorabia w kompleksie świątynnym jako przewodnik. Kamienna świątynia w kształcie piramidy góruje nad kompleksem. Z tyłu świątyni znajduje się słynne drzewo. „Klienci myślą, że kamienne posągi na ścianach świątyni Mahabodha to ten sam budda” - dodaje.

„Może to dlatego, że na Zachodzie postrzegacie czas w sposób linearny, a my w Azji - jako koło, bieg zdarzeń, które się powtarzają” - spekuluje brat Luang, podkreślając, że bardzo upraszcza sprawę. Jego zdaniem popularność buddyzmu tybetańskiego na świecie nie przełożyła się na zrozumienie buddyjskiej filozofii. „Mam wrażenie, że na Zachodzie buddyzm jest jak fast food - podawany na szybko i byle jak” - dodaje.

„Z kolei hinduiści uważają Buddę za jedno z wcieleń boga Wisznu i całkiem sporo ich tutaj przychodzi” - śmieje się przewodnik Dinesh. „Tak jakby każdy chciał ogrzać się w blasku Buddy” - dodaje.

Dinesh wspomina dzień, kiedy w świątyni wybuchły bomby. „Nikt się nie spodziewał, że ktoś mógłby zaatakować to miejsce. Na szczęście nie wszystkie wybuchły i były słabe” - opowiada o zamachu z 7 lipca 2013 r., kiedy w świątyni eksplodowało 10 ładunków wybuchowych z 13 podłożonych.

Indyjskie służby specjalne twierdzą, że był to zamach terrorystycznej komórki Indyjskich Mudżahedinów. Miał być odpowiedzią na czystki etniczne z poprzedniego roku wobec muzułmańskiej mniejszości Rohingya w Birmie.

„Buddyści mają teraz złą prasę w związku z imigrantami z Bengalu” - zauważa U Sadhina, 60-letni mnich buddyjski z Birmy. Rząd tego kraju nie uznaje nazwy Rohingya.

„Przemoc jest zła i jeśli ktoś nawołuje do przemocy, to rozmija się z sensem tej wiary” - podkreśla, dodając, że ludzie zawsze powinni znaleźć sposób na mieszkanie razem w jednym kraju. „Przemoc jest łatwa, a zrozumienie zajmuje sporo czasu i kosztuje sporo wysiłku” - kończy.