Uberyzacja jest ostatnią rzeczą, która powinna budzić niepokój. Owszem, ma swoje koszty, ale korzyści dla ogółu są większe
Do ich obozu zapisuje się Andrzej Andrysiak swoim tekstem „Czy chcesz cierpieć w imię wolnego rynku?”. On sam odpowiada, że takie cierpienie byłoby karykaturalne. Pełna zgoda. Nie znam nikogo przy zdrowych zmysłach, kto cierpiałby dla wolnego rynku. Ale – co potwierdzają podręczniki historii – miliony cierpiały dla wolności. Uberyzacja i wolny rynek to zaś emanacje wolności.
Andrzej Andrysiak nie jest na szczęście antykapitalistą, a po prostu humanistą. On – a z nim zresztą wielu innych, bystrych i inteligentnych ludzi – ma po prostu wątpliwości co do tego, czy bezosobowy rynek i jego bezlitosne prawa powinny o wszystkim w naszym życiu decydować. W humanistycznej narracji rynek jest czymś, co czyni pracę wyłącznie towarem odartym ze społecznej funkcji i wartości. Pracownik się nie liczy, a tylko cena jego pracy, bo „zawsze może być taniej”. – Skoro amerykańscy robotnicy są tacy drodzy, ich pracę będą wykonywać Turcy. Skoro Francuzi nie potrafią zrezygnować ze swoich socjalnych zdobyczy, przeniesiemy firmę do Rumunii – wyjaśnia rynkową logikę Andrysiak.
W pewnym sensie nie ma w tym przesady – na wolnym rynku praca faktycznie jest towarem, o wartości którego decydują wyłącznie popyt i podaż. Globalizacja sprawia, że jest to jeszcze bardziej widoczne i jeszcze mniej romantyczne. Czy nie warto byłoby zatem przystanąć i z tej logiki się wyłamać? Pytanie tylko: z jaką alternatywą mamy tutaj do czynienia?
Z jednej strony mamy wolny rynek, a z drugiej? Andrysiak naprowadza nas na trop, pisząc, że „póki państwa trzymały biznes w ryzach, administracyjnie ograniczając dostęp do rynków krajowych, praca była droższa i stabilniejsza”. To oznaczałoby, że po drugiej stronie stoją po prostu politycy, którzy – jak magowie w powieściach fantasy – mogą dekretem modelować rzeczywistość.
Czy tak?
W porządku. Zastanówmy się nad tym. Gdyby pracę można było w praktyce traktować jak coś więcej niż towar: jak coś, co powinno być gwarantowane, stabilne, powszechne, i coś, czego sprawiedliwą wartość dałoby się filozoficznie ustalać, to czy ktokolwiek chciałby z tej możliwości rezygnować, by przekazać rozstrzygnięcia surowemu sędziemu o imieniu Wolny Rynek? Oczywiście nie. Musiałby postradać rozum. Po prostu zgłupieć.
Co zatem sprawiło, że nasze rządy powoli się tych pracowniczych zdobyczy pozbywają, zrzekając się uprawnień do określania norm i cen i uelastyczniając rynek pracy? Lobbing pracodawców, ekonomistów i wielkich funduszy inwestycyjnych? Owszem. To właśnie. Pytanie, z czego ów lobbing wynika: czy z tego, że przedsiębiorca to z natury nie tylko chciwy, ale i złośliwy stwór, chcący zaszkodzić porządnym i ciężko harującym pracownikom? Trudno byłoby takie tłumaczenie wziąć na serio. Pan Mirek spod budki z piwem miałby być mniej chciwy niż pan Ziutek, szef wielkiej firmy budowalnej? A to dlaczego? W grzechach jesteśmy sobie równi. To cnoty nas różnią.
To, że przez kilka dekad etatyzm narastał, a teraz maleje, musi mieć inną przyczynę. I ma ona krótką nazwę: koszty. Powtarzanie za Miltonem Friedmanem, że nie ma darmowych obiadów, może być nudne i irytujące, ale nigdy nie przestanie być prawdą. Uwierzcie: nie ma darmowych obiadów! W restauracji państwa socjalnego serwowano chętnie (a właściwie wciąż się serwuje) gwarancje zatrudnienia, pensje minimalne, odprawy, przepisy utrudniające zwalnianie grupowe itd., ale rachunek, który właśnie nam dostarczono, jest olbrzymi. To przeregulowane i sparaliżowane biurokracją firmy i dług publiczny. Dług, który trzeba spłacić.
Inwestorzy, u których go zaciągnięto, to nie postacie z bajek. To ludzie. Czasami, fakt, miliarderzy z funduszy hedgingowych, ale znacznie częściej zwykli Kowalscy, których emerytalne oszczędności wpakowano „odgórnie” w rządowe obligacje skarbowe. Wierzyciele zawsze w pewnym momencie mówią: oddaj. Nawet gdyby pożyczali charytatywnie, za darmo, bez prowizji i oprocentowania, to i tak w końcu chcieliby z powrotem otrzymać swoją własność.
Czy zaś moralne, sprawiedliwe i uczciwe jest powiedzieć im po prostu: „nie mam” i „spadajcie, bo zaburzacie moją życiową homeostazę, wprowadzając w moją egzystencję niepewność i wpędzając mnie w poczucie winy”? Myślę, że nie. Długi trzeba spłacać, a żeby je spłacać, trzeba mieć z czego. Ergo: trzeba pracować.
I tak dochodzimy do uberyzacji, która się Andrzejowi Andrysiakowi tak bardzo nie podoba. Jestem przekonany, że wynika to wyłącznie z braku dostatecznego namysłu nad tym zjawiskiem.
To nie jest tak, że państwo dobrobytu wraz z jego etatowym systemem organizacji pracy upada, bo pojawiła się uberyzacja. One upadają, bo taką mają naturę. Są „nie do utrzymania”.
Uberyzacja ten upadek może i przyspiesza, ale przede wszystkim jest odpowiedzią na realne zmiany w rzeczywistości gospodarczej. I jest odpowiedzią korzystną dla większości.
Tradycyjna organizacja pracy w sztywne etaty jest po prostu nieoptymalna i zarówno dla pracowników, jak i dla pracodawców w ostatecznym rachunku niekorzystna.
Załóżmy, że masz szwalnię. Twój biznes zależny jest od tego, czy masz zamówienie, czy nie. W systemie zatrudnienia na etat płacisz pracownikom bez względu na to, czy faktycznie jest dla nich praca. Musisz. Przez to tracisz nie tylko ty, lecz tracą także oni. Ty wypłacasz im niższe, uśrednione pensje, oni marnują czas, który mogliby wykorzystać na innego rodzaju pracę, w innej profesji, zarabiając dodatkowe pieniądze. Może czują się bezpieczni, ale to bezpieczeństwo złudne, bo twój biznes jest kruchy. To także bezpieczeństwo w ubóstwie, a nie w bogaceniu się. Czy o to chodzi?
Kluczem do zrozumienia istoty uberyzacji jest zaakceptowanie faktu, że praca – jakakolowiek – to w swej istocie ciąg zleceń o różnej intensywności i naturze. Pracownik fabryki aut ma zlecenia codziennie i non-stop, nie ma więc sensu w uberyzowaniu jego pracy. Etat się sprawdza. Ale taksówkarz? Jednego dnia ma 20 kursów, a innego 6. Dziennikarz? W jednym miesiącu pisze 4 artykuły dla jednego tytułu, w innym 8 dla pięciu.
Nowe technologie pozwalają po prostu w lepszy sposób dostosować formę zatrudnienia do rodzaju wykonywanego zadania. Co więcej, uberyzacja ma wiele twarzy i nie jest tak, że jeśli dojdzie do uberyzacji usług edukacyjnych, to każda kolejna lekcja historii naszego dziecka będzie się odbywać z innym (tańszym i gorszym) nauczycielem. Nie – uberyzacja nie zmienia istoty wykonywanej profesji. W edukacji będzie oznaczać (już w zasadzie oznacza) powszechny dostęp do wykładów najlepszych profesorów z całego świata albo łatwiejsze znalezienie dobrego korepetytora dla dziecka, które ma problemy z matmą.
Owszem, powyższe wyjaśnienie i apologia uberyzacji odbywa się na wolnorynkowym gruncie i opiera się na klasycznej, nieheterodoksyjnej ekonomii. Ona ma swoje założenia, czasami tak mocne, że nikt już nie zajmuje się ich uzasadanianiem. Tymczasem Andrzej Andrysiak sugeruje, że „czas odrzucić wolnorynkowy dogmatyzm i przyjrzeć się rzeczywistości krytycznie”. Sugeruje, że można by też nawet w naszej zuberyzowanej i zglobalizowanej rzeczywistości gospodarczej coś skorygować. Nawet jeśli to ja mylę się co do znaczenia uberyzacji, a on ma rację, to i tak trzeba zadać pytanie: czy taka korekta naprawdę jest pożądana?
Niestety, korygowanie rynku jest możliwe tylko jeśli towarzyszy mu przesunięcie władzy z dołu (od konsumentów, podatników) w górę (ku politkom i ich doradcom) w zaufaniu, że zrobią z niej dobry użytek. To przesunięcie władzy oznacza z definicji ucieczkę od wolności – wolności do działania i dysponowania tym, co nasze, zgodnie z własnym sumieniem i kodeksem wartości.
To właśnie o tak fundamentalnie pojętą wolność się rozchodzi, gdy zastanawiamy się, czy rząd powinien coś na rynku korygować. Andrysiak pisze, że rezygnacja ze zdobyczy socjalnych w imię wolnego rynku nie daje gwarancji bogactwa. Nie daje. Ale czy majstrowanie przy rynku i ludzkiej wolności je daje? Kto tak uważa, ręka do góry? Nie widzę.
A uberyzacja zaś jest ostatnią rzeczą, która powinna budzić nasz niepokój i chęć „interwencji”. Owszem, ma swoje koszty – jak wszystko – ale korzyści z niej płynące dla ogółu są większe. Żal mi więc 10 tys. korporacyjnych taksówkarzy, którzy muszą zaakceptować zmiany, ale bardziej żal byłoby mi 100 tys. konsumentów, którzy przymusowo muszą korzystać z ich usług po zawyżonych cenach, bo tak stwierdził jakiś filozof.