Jeżeli w środę późnym wieczorem przejeżdżaliście w okolicach warszawskich Powązek i klęliście pod nosem, że przez mgłę widoczność jest ograniczona do 10 cm, to bardzo was przepraszam. To moja wina. A raczej Forda.
Ford Mustang GT / Media
Ford Mustang GT
Ale po kolei: Wybiegłem z biura tradycyjnie po godz. 20 i śliniąc się niemiłosiernie, wsiadłem do krwistoczerwonego mustanga GT. Mamy listopad, więc wilgotność powietrza wynosiła jakieś 7000 proc., zaś temperatura spadła to poziomu, w którym zaczynam poważnie rozważać zakup kalesonów w renifery i śnieżynki. Wcisnąłem przycisk start/stop, włączyłem grzanie siedzenia i przesunąłem dźwignię skrzyni biegów w pozycję „D”. Następnie położyłem nogę na pedale gazu dokładnie z taką siłą, jak robię to w każdym innym samochodzie, o każdej porze roku i w każdych warunkach. Przy czym mustang zareagował na to zupełnie inaczej niż one – wierzgnął tak, że prawie wyleciałem przez boczną szybę. Nie chodzi o to, że jego tylne koła okazały się mieć słabą przyczepność. One nie miały jej wcale. Przez chwilę pomyślałem, że ktoś gwizdnął opony, ale te były na miejscu. Letnie, lecz nadal z głębokim bieżnikiem. Zadzwoniłem zatem do kumpla, który na co dzień ujeżdża amerykańskie legendy, i zapytałem, w czym rzecz. Powiedział krótko: „musisz rozgrzać gumy”.
Rozgrzać gumy? Jak, do cholery, mam to zrobić? Zabrać je do sauny? Pocierać ręką? Pokazać im zdjęcie nagiej Charlize Theron? Nie miałem pojęcia, ale tu znowu z pomocą przyszedł mi znajomy. Okazało się, że w menu komputera mustang ma polecenie „Blokada linii”. Po jego aktywowaniu otrzymujecie podpowiedzi, jakie kroki należy wykonać – najpierw trzeba coś zaakceptować, później przytrzymać, puścić, znowu zaakceptować i tak w kółko. A na końcu trzeba wcisnąć gaz. Dużo gazu. I w ten właśnie sposób wyprodukowałem chmurę dymu, która spowiła pół Bemowa. Ktoś zadzwonił po straż pożarną, ktoś inny zaczął się dusić, jeszcze ktoś inny zaczął śpiewać „U drzwi Twoich stoję, Panie”. Jak Boga kocham, czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziałem. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że to działa. Mustang zaczął jechać. I to jak!
Na początku wydaje się wam, że nie macie wystarczających umiejętności, by uwolnić choćby ostatnie 21 spośród 421 koni ukrytych w ośmiu cylindrach i pięciu litrach pojemności. Ale z każdym kilometrem zaczynacie rozumieć, że granica przyczepności w zakrętach jest przesunięta dalej, niż wam się wydawało. Że całą tę moc można dość płynnie dozować i stosunkowo łatwo opanować. Oraz że mustang jest w stanie wybaczyć wam sporo błędów, pod warunkiem że nie zdejmiecie mu chomąta (nie wyłączycie systemu kontroli trakcji) i że w chłodnych warunkach opony zdążą się rozgrzać. Innymi słowy, początkowe przerażenie szybko zamieni się w fascynację. Zakochacie się w silniku, który brzmi jak Luciano Pavarotti płuczący gardło. W jego mocy nieskażonej żadnymi turbosprężarkami, w stylu i charakterze, który na myśl przywodzi Johna Wayne’a – testosteron wypływa z każdego jego zakamarka. Najbardziej jednak pokochacie to, jak wygląda. Gdy zobaczyłem go na żywo, zacząłem szukać sposobu na wstawienie go do swojej sypialni. Gdy go sobie kupicie, prawdopodobnie już nigdy nawet przez myśl nie przejdzie wam, żeby na pilocie hotelowego telewizora wcisnąć przycisk „Pay TV”.
Owszem, ten mustang ma kilka wad. Kierownica ma średnicę równika, wnętrze jest równie finezyjne co wnętrze koziego żołądka (choć naprawdę dobrze poskręcane i zrobione z przyzwoitych materiałów), a skrzynia biegów z zaledwie sześcioma przełożeniami działa w tempie i z gracją średniowiecznego młyna (na szczęście można mieć też manualną). Wszystko to jednak nie ma najmniejszego znaczenia, a wręcz dodaje fordowi uroku. Nie podchodźcie tylko do niego jak do sportowego auta z krwi i kości, którym będziecie próbowali złoić skórę jakiemuś kolesiowi w BMW M3. To inna liga. GT to jeszcze nie wyścigówka, ale już nie tapczan z napędem atomowym, jak to bywało w przypadku jego poprzedników i innych muscle carów. To odrębna kategoria. Szczególnie że pozostaje bardzo komfortowy, cichy i idealnie nadaje się do jazdy na co dzień. Ponadto ma wszystko to, czego brakuje mi we współczesnych samochodach europejskich czy japońskich – duszę nieskażoną pędem za ekologią, niskim spalaniem i technologicznymi fajerwerkami. To auto, w którym nikomu niczego nie musicie udowadniać. Po prostu siedzicie sobie w siodle, leniwie zaciągacie się papierosem i ironicznie uśmiechacie na widok gości, którzy wydali pół miliona na mercedesa, a drugie pół na żel do włosów. Bo wiecie, że wy zamiast pieniędzy macie coś znacznie cenniejszego – charakter. Za niecałe 180 tys. zł dostaliście auto, które jest synonimem słowa „zajebisty”. Przepraszam, jeżeli właśnie podeptałem waszą wrażliwość ukształtowaną przez „Małego Księcia” Antoine’a de Saint-Exupery’ego, ale inne słowo naprawdę tu nie pasuje. Mustang nie jest fajny, dobry, przyjemny ani doskonały. Jest po prostu zajebisty. Albo – jeśli wolicie – @#$%^&*!
Na koniec mam do was tylko jedną prośbę – jeżeli ręka będzie was świerzbiła, żeby sięgnąć po tańszą o 20 tys. zł wersję EcoBoost, to ją sobie utnijcie. Co prawda jej 313 koni możecie uznać za „wystarczające”, a deklarowane przez producenta spalanie (średnio 8,2 l) za „oszałamiająco niskie”, ale to tak jakbyście kupowali 200-metrowy dom i dla oszczędności ogrzewali go świecami.
Reasumując, jeśli kupicie mustanga GT V8, wyjdziecie na człowieka z charakterem i stylem. Będziecie podziwiani, zagadywani na stacjach benzynowych (a będziecie na nich bardzo częstym gościem), dziewczyny na skrzyżowaniach będą rzucały się wam pod koła, zyskacie wielu nowych przyjaciół. Będziecie po prostu współczesnymi Johnami Wayne’ami. Gdy zaś zdecydujecie się na wersję EcoBoost, to odwrócą się od was wszyscy znajomi, rodzina, a nawet wasz pies. Bo będziecie udawali kogoś, kim nie jesteście i nigdy nie będziecie. Okażecie się kimś, kto ma tyle charakteru co paprotka.