Naukowcy z Cambridge donoszą, że programy kulinarne mogą powodować otyłość. Działa to tak: gdy widzimy, jak kudłata Magda miesza bigos w garnku, od razu pędzimy do lodówki i opróżniamy jej zawartość, na końcu zlizując szron ze ścianek zamrażalnika. Kiedy Amaro (człowiek szczycący się jedyną w Polsce knajpą z gwiazdką otrzymaną od producenta opon) zalewa na oczach Polski krewetki tygrysie białym winem, lokale Dominium Pizza w całym kraju nie nadążają z odbieraniem telefonów od widzów, którzy chcą, aby natychmiast przywieźć im wersję z podwójnym serem, bekonem, pieczarkami i papryką. Cóż, wydaje mi się, że brytyjscy naukowcy – mówiąc dyplomatycznie – mijają się z prawdą.

To, co oglądamy w telewizyjnych programach typu show, nie ma żadnego wpływu na nasze życie. Gdyby tak było, już dawno wszyscy bylibyśmy pasjonującymi się gotowaniem rolnikami, którzy świetnie tańczą i śpiewają, skaczą do basenu z 10-metrowej trampoliny i poszukują żony. Wcale nie inspirujemy się tym, co widzimy w telewizji. Ani tym, co czytamy w prasie. A wiem to, bo półtora roku temu napisałem, że ford fiesta ST to najlepszy samochód świata, a jednak nie widuję go zbyt często na ulicach. Szczerze mówiąc, to od tamtego czasu nie widziałem go ani razu. Z kolei parę miesięcy temu stwierdziłem, że mitsubishi spacestar jest gorszy od chlamydii, a mimo to tylko wczoraj widziałem go dwukrotnie. To wszystko jasno dowodzi tezy, że macie w głębokim poważaniu moje opinie. Bo macie własne zdanie. I bardzo dobrze. To świetnie o was świadczy. Możecie oglądać Makłowicza i nie będziecie ważyli ćwierć tony. Możecie zobaczyć „Perfekcyjną Panią Domu”, a w waszej sypialni nadal będzie panował twórczy burdel.
Zdaję sobie sprawę, że żadnego wrażenia nie zrobi na was także to, co za chwilę napiszę o nowej skodzie fabii i audi A1. Bo skody kupują ludzie, którzy nie interesują się samochodami, więc nie przeczytają tych słów. Audi zaś nabywają osoby rozsądne życiowo, podczas gdy model A1 jest dla tych, którzy zwariowali. Mamy tu na myśli osoby skłonne powiedzieć: „Sto tysięcy za miejskie auto? To świetna cena!”. A mniej więcej tyle wart był egzemplarz, którym jeździłem w tym tygodniu. Miał pod maską 125-konny benzynowy silniczek gwarantujący bardzo dobrą dynamikę i ultraniskie spalanie – w mieście bez trudu osiągałem wynik na poziomie 7 l. Na autostradzie nawet przy bardzo wysokich prędkościach prowadził się szalenie pewnie i bezpiecznie, co w tej klasie aut nie jest oczywiste. Do tego dochodzi przyzwoite wykonanie, choć z materiałów gorszej jakości niż choćby w nieco większym modelu A3. Jest tu sporo twardego plastiku jak na Audi. A to tak, jakbyście kupili kolczyki od Tiffany’ego wysadzane kamieniami z dna Dunajca.
Podsumowując, A1 bardzo dobrze jeździ i bez dwóch zdań jest jednym z najlepszych miejskich aut na rynku. Być może nawet najlepszym. Ale ma idiotyczną cenę. Najtańsza 95-konna i pięciodrzwiowa wersja kosztuje niecałe 76 tys. zł i jest wyposażona w koła i kierownicę. I to już wszystko. Naprawdę. Żeby nie musieć się wstydzić swojego A1, musicie wydać 90–100 tys. zł, a to pułap, przy którym wypada zadać pytanie: „Przepraszam, z czego zrobione są te cztery nachodzące na siebie kółka na masce, klapie bagażnika i kierownicy? Z platyny czy z rogu nosorożca? Bo nie sądzę, aby to był chrom. On nie jest wart 30 tys. zł”.
30 tys. zł to różnica, jaką trzeba dopłacić, aby mieć audi zamiast skody fabii z podobnym wyposażeniem i zbliżonym pod względem osiągów silnikiem. Nowa fabia może wyglądać naprawdę fajnie, dobrze jeździ i muszę przyznać, że siedząc za jej kierownicą, nie czułem takiego wstydu, jak w przypadku poprzedniej generacji. Niestety, nadal czuć, że jej wnętrze projektował księgowy. Bo np. boczki drzwi wykonano z bibuły.
Gdy zapytacie mnie, co kupić – A1 czy fabię – odpowiem: volkswagena golfa. Jest droższy od skody, ale tańszy od audi. I większy od nich obu, lepiej wykończony i cichszy. Doradziłem go kilka tygodni temu znajomemu. I wiecie, co kupił? Citroena cactusa...