Samochód spalający 3,8 litra paliwa? Owszem, ale tylko w folderze producenta. W rzeczywistości zużywa tyle, stojąc w garażu. Jeżeli chcesz ruszyć nim w drogę, musisz zamienić te cyfry miejscami.
O ile więcej spalają auta w porównaniu z danymi technicznymi / Dziennik Gazeta Prawna
Gdyby nowoczesne samochody zużywały tak mało paliwa, jak deklarują ich producenci, splajtowałoby kilka dużych koncernów naftowych. Weźmy na przykład takiego popularnego Volkswagena Golfa. W 1993 r. 115-konna wersja benzynowa tego pojazdu potrzebowała w ruchu miejskim – według danych katalogowych – 10,3 litra bezołowiówki, a poza miastem – 5,9 litra. Czyli średnio 8,1 litra. Najnowszy Golf, z porównywalnym pod względem mocy motorem 1,4 TSI (122 konie), podobno zużywa średnio już tylko 5,2 litra benzyny, co oznaczałoby, że w ciągu dwóch dekad stał się oszczędniejszy o niemal 3 litry. Daje to spadek spalania o ponad 36 proc.! Niewiarygodne? Owszem. I niemożliwe.
Obietnice producentów związane ze spalaniem ich samochodów nie mają absolutnie nic wspólnego z tym, ile palą one w rzeczywistych warunkach drogowych. Zależnie od modelu, różnice wynoszą od kilku do kilkudziesięciu procent. Dokładnie zbadał to tygodnik „Auto Bild”. Wziął on na tapetę 50 najpopularniejszych na niemieckim rynku modeli i porównał spalanie producenckie z tym prawdziwym. Badanie można uznać za wiarygodne, ponieważ każde auto przejechało 155 km tą samą trasą – 61 km drogami krajowymi, 54 km po autostradzie i 40 km po mieście. Jego efekty można streścić jednym zdaniem: żaden z samochodów nawet nie zbliżył się do wartości podawanej przez producenta. Najlepiej wypadł maleńki Volkswagen Up!, który spalił tylko o 4,26 proc. więcej od wskazań producenta. Średnia dla wszystkich samochodów wyniosła +18 proc., jednak absolutnym rekordzistą okazało się rzekomo superekonomiczne nowe Audi A3 z motorem 1,6 TDI. Producent w katalogu napisał, że spala ono średnio 3,8 l oleju napędowego, podczas gdy w rzeczywistości potrzebuje aż 5,2 litra – o niemal 37 proc. więcej. Gorszy wynik zaliczyło już tylko luksusowe, sportowe Porsche Cayenne Turbo S – w jego przypadku różnica w spalaniu wyniosła aż 4,4 litra (ponad 38 proc.).
Oszukać nie tylko klienta
Inny rekord podaje niemiecki automobilklub ADAC. Przetestował on Volvo V40 D2, które spaliło w realnych warunkach 4,83 l paliwa – aż o 42 proc. więcej, niż wynikało z oficjalnych danych technicznych. Na drugim końcu skali znalazły się nissany, spalające „tylko” od kilku do kilkunastu procent więcej. Ogólnie jednak jest fatalnie – ADAC wylicza, że o ile w 2001 r. średnia różnica między spalaniem katalogowym a faktycznym wynosiła 7 proc., to w 2011 r. zbliżyła się do 23 proc.
Wyliczenia „Auto Bilda” i ADAC zgadzają się z jeszcze innymi badaniami – tymi przeprowadzonymi przez niezależnych ekspertów reprezentujących międzynarodową organizację Transport & Environment. Zwracają oni uwagę, że wiele nowoczesnych modeli samochodów spala przy normalnej, codziennej jeździe nawet 40 proc. więcej paliwa, niż wynika z oficjalnych deklaracji. Sami producenci na te zarzuty odpowiadają zawsze tak samo: „Obecnie samochody są budowane tak, aby spalały mało paliwa, ale pod warunkiem że stosuje się zasady tzw. eco-drivingu, czyli ekonomicznej jazdy”. Innymi słowy, to wina kierowców, że nie potrafią osiągnąć wyników podawanych przez koncerny. Czy aby na pewno?
– Producenci aut świadomie manipulują danymi i oszukują nie tylko klientów, lecz także ustawodawców. Zużycie paliwa jest bowiem ściśle powiązane z emisją dwutlenku węgla, a to od niej uzależnia się wysokość podatków samochodowych w większości europejskich państw – zwraca uwagę Greg Archer z Transport & Environment. Tak więc koncerny robią, co mogą, aby w rubrykach „zużycie paliwa” oraz „emisja CO2” wpisać jak najniższe wartości. I mają na to konkretne, sprawdzone sposoby.
Parametry te mierzy się wg jednej z norm; ECE (opracowana przez Komisję Ekonomiczną ONZ) lub nowszą – EU. Pierwsza wychodzi już z mody, bo w jej przypadku trzeba... wyprowadzić samochód z laboratorium i pojeździć nim po normalnych drogach. Nie oznacza to jednak, że wyniki spalania będą zbieżne z tymi, jakie później osiągnie klient. – Koncerny stosują masę sztuczek, aby zaniżyć spalanie – twierdzi Greg Archer z T&E. I wylicza: „Samochód zabiera się na testy w góry, gdzie powietrze jest rzadsze, co już samo w sobie obniża spalanie. Później odłącza się akumulator od alternatora, wyłącza wszystkie urządzenia elektryczne, co obniża zapotrzebowanie auta na energię. Osłonę chłodnicy oraz wszystkie szpary w karoserii zakleja się taśmami, aby zminimalizować opory powietrza, z wnętrza i bagażnika usuwa się wszystkie niepotrzebne rzeczy, aby zmniejszyć wagę, a opony pompuje do granic możliwości, żeby zmniejszyć w ten sposób opory toczenia. Wszystko to pozwala zaoszczędzić nawet kilka litrów paliwa”.
Odpowiednio dobrana norma
Jeszcze większe możliwości manipulacji i nadużyć pojawiają się przy okazji normy EU, bo w jej przypadku samochód nie musi nawet wyjeżdżać na drogę publiczną. W zasadzie nie musi nawet wyjeżdżać na parking przed fabryką. Po prostu stawia się go na specjalnych rolkach w laboratorium i „jedzie w miejscu”. Temperatura jest idealna, wiatr jest wytwarzany przez specjalny wentylator, wszystkie urządzenia (światła, radio, klimatyzacja etc.) w samochodzie są wyłączone i tak po paru minutach superekonomiczny model dojeżdża do wyniku 3,8 l na setkę i 99 g CO2 na kilometr. Nie ma tu żadnych świateł, skrzyżowań, nagłych hamowań, przyspieszeń, nie ma nawet zakrętów, deszczu ani przepisu nakazującego jazdę z włączonymi światłami. Jednym słowem, samochód sprawdza się w warunkach, jakie w rzeczywistym świecie nie istnieją. Buntować się przeciwko temu zaczęły już nie tylko organizacje konsumenckie i ekologiczne, lecz także sami klienci. Choć na razie głównie amerykańscy.
Rok temu Heather Peters z Los Angeles zażądała od Hondy odszkodowania w wysokości 10 tys. dol. za to, że jej samochód – hybrydowy Civic – za dużo pali. – Gdy kupowałam auto, producent zapewniał, że będzie zużywało średnio 4,7 litra benzyny, podczas gdy rzeczywiste wyniki zbliżały się do 8 litrów – argumentowała przed kalifornijskim sądem. Prawnicy Hondy bronili się, twierdząc, że podali w katalogu najniższe możliwe do osiągnięcia spalanie, ale Heather i tak wygrała – dostała dokładnie 9867 dol. Ale Civic to nie pierwsza hybryda, która może zawieść oczekiwania klientów. W testach „Auto Bilda” Toyota Yaris Hybrid, reklamowana jako samochód spalający zaledwie 3,5 litra benzyny na 100 km, uzyskała wynik o 1,1 litra (+31,4 proc.) gorszy.
Obecnie organizacje ekologiczne i konsumenckie żądają od polityków znowelizowania norm dotyczących zużycia paliwa – chcą, aby producenci musieli podawać średnie spalanie w rzeczywistych warunkach drogowych. Oczywiście koncernom jest to nie na rękę, dlatego lobbują o utrzymanie status quo w tym zakresie. I nietrudno przewidzieć, kto w tym starciu okaże się zwycięzcą. Dla polityków znacznie ważniejszą rzeczą niż jakieś cyferki w katalogach są wpływy z podatków zawartych w cenie paliwa i miejsca pracy w fabrykach.
Samochód zabiera się na testy w góry, gdzie powietrze jest rzadsze. Osłonę chłodnicy oraz szpary w karoserii zakleja się taśmami, aby zminimalizować opory powietrza, a opony pompuje do granic możliwości, żeby zmniejszyć opory toczenia