W ubiegły weekend Wielka Brytania została przykryta 15-centymetrową kołderką utkaną przez Matkę Naturę ze śnieżnego puchu. Nic nadzwyczajnego, prawda? Nieprawda. Dla Angoli 1 cm śniegu to wystarczający powód do tego, żeby zamknąć szkoły i urzędy, 5 cm to stan klęski żywiołowej, przy 10 cm na ulice wychodzi wojsko, a 15 cm to tak, jakby w Bydgoszczy jednocześnie doszło do wybuchu wulkanu i trzęsienia ziemi o sile 10 stopni w skali Richtera, a na dodatek uderzył jeszcze w nią meteor.
Kia Niro / Dziennik Gazeta Prawna
Magazyn DGP z 15 grudnia 2017 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Moglibyście obsypać całe londyńskie City kokainą, a maklerzy, bankierzy i analitycy uznaliby to za zupełnie normalne zjawisko przyrodnicze, ale choćby odrobina śniegu sprawia, że zamykają się w penthausach, owijają kocami i czekają, aż rząd przyśle po nich helikopter w ramach misji ratunkowej. Na Wyspach zima ma zazwyczaj tak łagodny przebieg, że na 65 mln mieszkańców i prawie 245 tys. km kwadratowych powierzchni przypada pięć odśnieżarek. I wszystkie obsługują lotnisko Heathrow. Na Luton, Stansted i Gatwick w razie potrzeby do odgarniania śniegu używa się pilotów i stewardes – zamiast roznosić kanapki i trzymać w rękach stery samolotów, chwytają za łopaty i oczyszczają pasy startowe. I właśnie dlatego w ubiegły weekend z tych portów nie wystartował prawie żaden samolot. Dziesiątki boeingów i airbusów, a wraz z nimi tysiące pasażerów zostało uziemionych.
No i się zaczęło. „Polacy nie mogą wydostać się z Londynu” (tak jakby Królowa Ela błagała ich na kolanach, żeby zostali), „Polacy traktowani jak świnie”, „Polaków nikt o niczym nie informuje”, „Nie chcą oddać Polakom pieniędzy za bilety”, „Polacy nie dostali nawet kanapki z pasztetową”, „Polacy proszą o interwencję polski rząd”. Panika, pogwałcenie praw człowieka, dramat setek rodzin. Jak czytałem te tytuły, nagłówki i cytaty to zastanawiałem się, kiedy Brytyjczycy wysadzą cały terminal z Polakami w powietrze. Ale jeszcze bardziej zastanawiało mnie to, ile nasi rodacy zapłacili za bilety, że mają takie pretensje i roszczenia. Roczną pensję? Miesięczną?? Tygodniową? Wątpię. Myślę, że Ryanair, Wizzair czy EasyJet skasowały ich po maksymalnie 50 funciaków za podróż w jedną stronę.
Gdy lecę gdzieś tanimi liniami z rodziną, nie spodziewam się absolutnie niczego. Po prostu chcę tanio dolecieć na drugi, zazwyczaj ten znacznie cieplejszy koniec Europy (choć biorę też pod uwagę, że z przyczyn niezależnych od nikogo może do tego nie dojść). Znam jednak mnóstwo osób, które płacąc równowartość niecałych 250 zł za dwugodzinny lot samolotem wartym kilkadziesiąt milionów dolarów, spodziewają się wygody i obsługi rodem z Air Force One. Zawsze znajdą powód, żeby pojęczeć – bo za bagaż kazali dopłacić, bo nawet wody nie dali, bo się spóźnił pięć minut, bo miejsca na nogi za mało, bo stewardesa po polsku nie mówiła, bo pilot miał wąsy, bo była kolejka do kibla, bo schody do drzwi za strome, bo okna otworzyć nie można, bo palić nie pozwolili. A po wylądowaniu i tak klaszczą, jakby właśnie obejrzeli „Jezioro łabędzie” w Teatrze Bolszoj.
Polak pojedzie na „ola” do Egiptu za 1 tys. zł od łebka i będzie marudził, że jedzenie monotonne, że za gorąco, że woda w basenie za mokra, że za dużo Arabów i że piach na plaży za mało piaszczysty. Kupi spodnie z wyprzedaży za 30 zł i ponarzeka na krzywe szwy i drapiącą metkę. Wybierze w Biedronce szynkę po 9,90 zł za kilogram, a następnie będzie pałał świętym oburzeniem, że ma tyle różnych E w składzie. A kupując 15-letniego passata, uwierzy w to, że za niemieckiej części swojego życia samochód przejechał zaledwie 120 tys., poruszając się wyłącznie na odcinku między domem 80-letniego Hansa a kościołem i Lidlem.
Dążę do tego, że ciągle nie zrozumieliśmy, że dobre rzeczy mają swoją cenę. Myślimy, że polecimy biznes klasą do Londynu, płacąc za nią jak za bilet na PKS z Mławy do Grójca. Wolimy dać się orżnąć handlarzowi, tkwiąc w świętym przekonaniu, że ubiliśmy interes życia, niż kupić auto z prawdziwym przebiegiem, prawdziwą historią, od uczciwego człowieka. A potem mamy pretensje do całego świata i narzekamy, że nikt nie traktuje nas poważnie. Wszyscy chcą nas oszukać.
Jako że ludzie myślą, iż znam się na samochodach (staram się skrzętnie ukrywać przed nimi, że wcale tak nie jest), kilka razy w życiu usłyszałem pytanie: „Jakie auto warto kupić, żeby nie poczuć się orżniętym i dostać jak najwięcej za jak najmniej”. Zawsze odpowiadałem im tak samo: „Nie mam bladego pojęcia”. Od jakiegoś czasu jednak mogę szczerze, z ręką na sercu, bez ściemniania doradzać im jakąś kię.
Rio, stonic, cee’d, optima, sportage – wszystkie te modele są tańsze niż ich konkurenci z Europy czy Japonii, przy czym oferują praktycznie to samo. Cee’d kosztuje o jakieś 25–30 tys. mniej niż golf w podobnej wersji wyposażeniowej i silnikowej. Owszem, Niemiec ciut lepiej jeździ, ma ciut bardziej zaawansowaną technologię i jest ciut lepiej wykończony – ale czy naprawdę uważacie, że warto za to niezauważalne w większości przypadków „ciut” dopłacać aż 30 tys. zł? To trochę tak, jakbyście musieli dorzucić 30 proc. do ceny pokoju hotelowego, tylko dlatego, że szufladę w stoliku przy łóżku wyłożono miękkim materiałem, a w kibelku powieszono nie dwu- ale trzywarstwowy papier toaletowy. To po prostu bez sensu.
Nie dalej jak przedwczoraj wysiadłem z innego auta kii – hybrydowego niro. Szczerze mówiąc, spodziewałem się powolnego crossovera, z dynamiką na poziomie taczek wyładowanych gruzem. I wiecie co? Nie pomyliłem się ani trochę. Niro ma w sobie tyle energii, co zwłoki żółwia. Przyspieszenie do setki zajmuje mu 11,5 sekundy, a prędkość maksymalna to raptem 162 km/h – w dzisiejszych czasach to wartości, którymi zajmuje się nauka zwana archeologią. Tyle że w przypadku niro zupełnie mi to nie przeszkadzało. Bo – choć wydaje się to nieprawdopodobne – Koreańczykom udało się zrobić jedno z najlepszych normalnych aut hybrydowych, jakie jest obecnie dostępne na rynku. „Normalnych” jest tu słowem kluczowym.
Zacznijmy od tego, że niro nie ma bezstopniowej skrzyni biegów, tylko klasyczny automat – dzięki temu wasze uszy nie będą krwawić od hałasu, gdy wbijecie pedał gazu w podłogę. Nie ma tu też miliona trudnych do zidentyfikowania przycisków ani stylistyki sugerującej, że oto właśnie poruszacie się Sokołem Millennium. Wszystko jest jak w zwyczajnym, porządnym samochodzie: czytelne zegary, intuicyjna obsługa, bardzo dobre wykonanie, przyjemne w dotyku materiały, klimatyzacja sterowana klasycznymi przyciskami, schowek w podłokietniku, dobre wyciszenie itd. itp. O tym, czy jedziecie akurat na silniku elektrycznym czy spalinowym, informuje tylko zielona kontrolka „EV”, a to, jak jednostki przełączają się między sobą, jest praktycznie niewyczuwalne. Jednym słowem, niro jeździ się jak zupełnie normalnym wygodnym crossoverem, co w przypadku hybryd nie jest wcale czymś oczywistym.
Owszem, żeby spalanie było imponujące, musicie trochę popracować nad stylem jazdy – mnie w miejskich warunkach udało się zejść do 4,5 l i nikt na mnie nie trąbił. Raz zszedłem nawet do 3,5 l, ale wtedy jeden człowiek za mną na światłach wysiadł ze swojej octavii, wyjął z bagażnika klucz do kół i zaczął biec w moją stronę... Na autostradzie musicie spodziewać się 6–6,5 l, ale to i tak niezły wynik. Zresztą nie ukrywajmy – i osiągi, i napęd hybrydowy, i gabaryty sugerują że niro 90 proc. czasu powinno spędzać w mieście. Jest stworzone do kursowania między domem, pracą, szkołą, warzywniakiem, zajęciami z crossfitu i sklepem. Wygodnie się do niego wsiada, ma kompaktowe rozmiary, dużo miejsca w środku i wystarczający bagażnik. Jest po prostu bardzo dobrym, normalnym samochodem, który w mieście pali tyle, co skuter. A co z ceną? Powiecie, że niecałe 90 tys. zł to dużo. Ale zerknijcie do cenników konkurencji oferującej podobne auta i porównajcie wyposażenie. Szybko zrozumiecie, dlaczego obecnie uważam kię za najuczciwszą markę na rynku. Choć znam też takich, którzy wsiądą do niro i znajdą milion powodów do narzekania, z „ale to przecież tylko kia” na czele. Nie macie racji. Teraz to już jest „aż kia”.