Mniej więcej 15–20 lat temu producenci luksusowych, bardzo drogich rzeczy dostrzegli pewien problem – sprzedaż zatrzymała się w miejscu. Nigdy nie była duża, a jeszcze przestała rosnąć. A w pewnych przypadkach nawet spadała. Po prostu grupa najzamożniejszych mieszkańców Ziemi miała już szuflady wypchane ręcznie robionymi zegarkami po kilkadziesiąt i kilkaset tysięcy dolarów, garaże pełne ultradrogich samochodów w limitowanych seriach i sejfy pękające w szwach od biżuterii Cartiera.
Audi TT RS / Dziennik Gazeta Prawna
Audi RS3 / Dziennik Gazeta Prawna
DGP
Koncerny doszły do wniosku, że – aby się rozwijać – muszą stworzyć nową grupę produktów. Również luksusowych, ale tańszych – skierowanych do nieco biedniejszych klientów. „Biedniejszych” nie znaczy, że biednych. Pochodzili z klasy aspirującej – mieli już dużo pieniędzy, ale nie na tyle dużo, żeby kupić sobie np. porsche 911 cabrio, więc Niemcy wymyślili dla nich boxstera, a później caymana. Nagle okazało się, że mniej więcej za połowę ceny prawdziwego porsche można było stać się właścicielem... prawdziwego porsche. Taki sam mechanizm można było podpatrzyć w innych segmentach branży zajmującej się dobrami luksusowymi. Na przykład producenci zegarków zaczęli wypuszczać na rynek modele wycenione tak, aby mógł sobie na nie pozwolić bankowiec najniższego szczebla z londyńskiego City. W ten sposób podkreślał, że jest „aspirującym” młodym Berniem Madoffem.
Jednak najwyraźniej tendencja potaniania drogich rzeczy widoczna jest w świecie motoryzacji. Nie oparł się jej nawet Rolls-Royce, który ma w ofercie model Wraith, czyli małego Phantoma. Tak, dobrze słyszeliście: legendarny Rolls zbudował samochód dla trochę biedniejszych milionerów. A Audi postanowiło stworzyć supersportowy model R8 dla klientów, których nie stać na R8. Mówię tu o TT RS, którym jeździłem w ubiegłym tygodniu. Wielokrotnie słyszałem, że to „małe R8”. Szybkie, zwrotne, zadziorne, doskonale trzymające się drogi etc. Spotkałem się nawet z opinią, że to tak dobry samochód, że kupując droższe o prawie 500 tys. zł R8, popełnia się najgłupszy błąd w życiu. Zerknąłem do danych fabrycznych i okazało się, że TT RS przyspiesza do setki w 3,7 sekundy – tylko o 0,2 sekundy wolniej od R8! Ma za to znacznie większy niż ono bagażnik, mieści cztery, a nie tylko dwie osoby i zużywa znacznie mniej paliwa. Prędkość maksymalna została co prawda ograniczona do 250 km/h, ale jestem pewien, że w pierwszym lepszym serwisie zdejmą wam tę elektroniczną smycz, a wówczas wasz ogar zbliży się bez większego trudu do 280, 290, a może i 300 km/h. Wszystko to sprawia, że o TT RS faktycznie możecie myśleć jak o Baby R8.
Przykro mi bardzo, ale to jedna wielka bzdura. To jak stwierdzenie, że kuter rybacki „Halina” z Ustki to mniejszy i tańszy odpowiednik lotniskowca USS Nimitz. R8 jest obezwładniające w każdym calu – rewelacyjnie wygląda, przepięknie brzmi, jeździ jak opętane, ma doskonale zestrojone zawieszenie, wspaniale zaprojektowane wnętrze i dziesięciocylindrowy wolnossący silnik w ułamku sekundy wkręcający się powyżej 7 tys. obrotów na minutę. Mniej więcej rok temu jeździłem tym samochodem przez tydzień i byłem nim zachwycony – nawet nie tyle jego osiągami, co uniwersalnością. Potrafiło jeździć cicho, spokojnie i komfortowo, a w jednej chwili zamieniało się w potwora wylewającego na was wiadra endorfin i adrenaliny. Tymczasem TT RS jest... Cóż, szczerze mówiąc, jest beznadziejne. Głośne, twarde, małe, męczące jak głodne i cierpiące na kolkę niemowlę. Owszem, na torze potrafi dać mnóstwo frajdy, ale przyznajcie sami – ile razy zabierzecie je na ten tor? Raz w roku? Dwa razy? To jak kupowanie całego kina, żeby dwa razy w roku obejrzeć sobie jakiś film. Zupełnie bez sensu.
Wierzcie mi – w codziennym użytkowaniu już po 50 km w TT RS będziecie po prostu wyczerpani. Jakby każdy z 400 koni okładał was kopytami. Wcześniej wspomniałem, że mieści cztery osoby, ale w gruncie rzeczy na pokład zabrać możecie dwójkę dorosłych i dwójkę bardzo małych dzieci. I to bez fotelików. Oraz bez nóżek i rączek. Tak mało miejsca jest z tyłu tego coupe. Poza tym okropnie niewygodnie się do niego wsiada i z niego wysiada. Pewnego dnia musiałem udać się do Poznania i wierzcie mi – gdy tylko wyobraziłem sobie, co to auto zrobi z moją psychiką i ciałem na dystansie 600 km, wybrałem pociąg.
Jeżeli korci was, by kupić sobie jakiś mały sportowy samochód, wybierzcie... audi. Ale RS3. Również ma 400 koni, jest niemal tak samo szybkie i dużo, dużo, naprawdę dużo praktyczniejsze. Bardziej komfortowe, cichsze, ma przyjaźniej zestrojone zawieszenie, solidny bagażnik, cztery pełnowartościowe miejsca w kabinie (plus piąte awaryjne po środku tylnej kanapy). Przesiadłem się do niego prosto z TT i naprawdę bardzo mi się spodobało. Przy normalnej jeździe autostradą pali raptem 8–9 l paliwa, a prowadzi się wręcz relaksująco. I kosztuje aż 60 tys. zł mniej niż TT z identycznym wyposażeniem.
Przede wszystkim jednak w RS3 nie będziecie wyglądali jak fryzjer Eltona Johna. Bo jest po prostu bardzo dobrym, szybkim kompaktowym audi, a nie pretensjonalną zabawką dla pracowników londyńskiego City, którzy mają tego samego stylistę co Johnny Bravo. Kupując RS3, pokazujecie, że umiecie jeździć, jesteście dojrzali i macie jaja. Wybierając TT RS, dowodzicie, że bardzo chcielibyście je mieć, ale nigdy wam nie wyrosły. Że chcielibyście mieć R8, ale w gruncie rzeczy nigdy do niego nie dorośniecie.