Żadne embargo nie jest w stanie bardziej zagrozić polskim przewoźnikom niż unijni urzędnicy. Na skutek stosowania przepisów o delegowaniu w stosunku do kierowców międzynarodowy transport drogowy może wkrótce odejść do lamusa. I nie chodzi już nawet o to, że branży nie będzie stać na to, by płacić kierowcom według stawek obowiązujących w różnych krajach. Rzecz w tym, że wymagania administracyjne sprawią, że przewóz towarów stanie się działalnością pomocniczą w stosunku do produkcji setek dokumentów.
KOMENTARZ
Wszystko przez to, że kierowcy w transporcie międzynarodowym – w odróżnieniu do marynarzy czy pilotów – nie są wyłączeni z dyrektywy o delegowaniu. Na taką potrzebę wskazywaliśmy na naszych łamach dokładnie dwa lata temu. Wówczas pomysł Iwony Szwed, prawniczki specjalizującej się w prawie transportowym, nie wzbudził entuzjazmu ani w rządzie, ani w branży. Dziś postulat ten znalazł się na sztandarach zarówno rządu, jak i przewoźników. Tyle że pomysł napotyka na mur niezrozumienia ze strony unijnych technokratów. Komisja Europejska nie chce o nim słyszeć, bo przecież walczy z dumpingiem socjalnym. Ale w tej sprawie tylko pozornie chodzi o prawa pracownicze.
Owszem, kierowca jest w centrum tej gry. On jest tu „towarem deficytowym”. Szoferów brakuje nie tylko u nas, ale wszędzie w Europie. Więc kiedy już firmy transportowe z bogatej starej Unii pozbędą się wschodniej konkurencji, to do nich pójdą pracować kierowcy. W efekcie wyłączenie polskiego transportu międzynarodowego jest więcej niż pewne – tyle że nie z dyrektywy, lecz z rynku.