Grażyna Piotrowska-Oliwa: Jesteśmy w kozim rogu. Z jednej strony infrastruktura internetu stacjonarnego jest kiepska, niedoinwestowana, o ograniczonych możliwościach. Z drugiej strony mamy, duszący się już, internet mobilny. Nowe pasma są potrzebne
Internet LTE będzie droższy?
Gdyby trwająca aukcja częstotliwości miała się skończyć na tych kwotach, które są na stole, a mowa o ok. 6 mld zł, nie ma siły, żeby internet nie podrożał. Marże na usługi internetowe są niskie, ceny internetu też, przy tak ciężkich pieniądzach inwestowanych w częstotliwości koszty zostaną przerzucone na klientów.
Nie ma innego scenariusza?
Jeśli miałabym obstawiać, to jest duża szansa, że ten proces jeszcze potrwa, aukcja zostanie anulowana, a więc podwyżki nie będzie. Niestety.
Dla klientów stety.
Nie. Te częstotliwości mają ogromne znaczenie dla szybkiego internetu. Jesteśmy w kozim rogu. Z jednej strony działania regulacyjne sprzed kilku lat doprowadziły do nieodwracalnej atrofii infrastruktury stacjonarnej. Jest kiepska, niedoinwestowana, o ograniczonych możliwościach. Z drugiej mamy, duszący się już, internet mobilny. My, branża, gdy kilka lat temu szacowaliśmy tempo rozwoju rynku transmisji danych, bardzo się pomyliliśmy, nie doszacowaliśmy potencjału. Nowe pasma są potrzebne, jeśli internet ma działać szybciej i być bardziej dostępny.
Tłuste lata telekomów się skończyły?
Firmy doszły do ściany, jeśli chodzi o duże wzrosty. Wojna cenowa sprawiła, że polski rynek jest nieporównywalny do żadnego innego. Koledzy z Kanady narzekają, że spada im wskaźnik ARPU, czyli średni przychód na użytkownika, do ok. 50 dol. My takiego nie widzieliśmy od lat, ARPU u nas to kilka-kilkanaście złotych. Przy penetracji rynku na poziomie 150 proc. i liczbie kart SIM zbliżającej się do 60 mln nie ma nowych klientów. Trzeba ich wyszarpać konkurencji.
Czym się dziś konkuruje?
Elastycznością. Trzeba znać profil klienta i dać mu to, czego oczekuje, dać mu wybór, bez dorzucania na siłę do opakowania obowiązkowych, kolejnych usług. Lepiej sprzedać mniejszy pakiet i na tym zarobić, niż zrazić klienta, który pójdzie do konkurencji.
Tylko elastycznością czy też np. kontem bankowym?
Są operatorzy, którzy eksperymentują z dostawami energii, usług bankowych, ale na razie te eksperymenty nie bardzo chcą się sprawdzić. To nie jest wina operatorów ani klientów. Po prostu u nas zmiana dostawcy energii od lat przychodziła z trudem, klienci nie wiedzieli, że to łatwe, bezkosztowe. To się powoli zmienia. Rozumiem, że operatorzy szukają nowych marż, ale potrwa to jeszcze ładnych parę lat. Ważne są też różne programy partnerskie. Korzystając z usług jednej firmy, ma się rabat na usługi innej.
Virgin Mobile Polska miało plany tyleż szumne, co niespełnione. 150 tys. kart SIM zamiast 1,5 mln.
Kiedy Virgin pojawił się w Polsce, popełniono błąd. Trudno sprzedać ofertę, o której istnieniu nikt nie wie. Nie zainwestowano w rozpoznawalność marki i dostępność oferty. Sir Branson przyjechał, udzielił kilku wywiadów i to miało wystarczyć.
Reklama to jedno. Polacy zwyczajnie nie lubią wirtualnych operatorów – ich udział w rynku to 1–2 proc. kart SIM.
Nie w tym rzecz. Pokutuje przekonanie, że jak czegoś nie ma w telewizyjnej reklamie, to w przyrodzie nie istnieje. To oczywiście nieprawda. Ale wirtualni operatorzy nigdy nie będą mieli takich pieniędzy na reklamę jak infrastrukturalni. Inna sprawa, że do tej pory nie mieli do zaoferowania zbyt wiele, a telekomunikacja to branża, w której klient kieruje się nie tylko pieniędzmi, ale też emocjami i wrażeniem po kontakcie z firmą.
Virgin Mobile w Singapurze padł, w USA wykupił go duży operator. Polskie rynkowe warunki wam też nie sprzyjają.
Mamy 180 tys. aktywnych abonentów, a gdy zaczynałam pracę w czerwcu, było ich o 40 tys. mniej. Mam kilka pomysłów. Będzie nowa oferta, platforma IT, dzięki której będziemy mogli oferować abonamenty, a klient będzie mógł sam zarządzać swoją ofertą. Inwestujemy też więcej w marketing.
Zna pani Richarda Bransona?
Miałam przyjemność go spotkać, ale nie zaryzykuję twierdzenia, że go znam.
Taki ekscentryk, jak się mówi?
Sympatyczny, fajny, osoba, która nie buduje sztucznych barier.
Podobają się pani jego pomysły na zarządzanie ludźmi? Na przykład to, że każdy może brać tyle urlopu, ile chce, pod warunkiem że nie zawali swojego projektu.
Z niewolnika nie ma pracownika. Trzymanie się sztucznych zasad, sztywnych godzin pracy jest bez sensu. Każdy ma inny tryb pracy, konkretne zadania do wykonania. Mnie interesuje efekt pracy, a nie to, kiedy czy jak długo ktoś ją wykonywał. Trzaskanie batem nad głową to absurd.
Taki urlopowy „bransonizm” na szerszą skalę w Polsce by się nie sprawdził.
Mamy trochę inną kulturę niż Brytyjczycy, gdzieś tam zakodowane podejście do nadużywania pewnych rzeczy. Bałabym się z nadużyć wynikających z takiej urlopowej samowolki. Ale jak się zna ludzi, z którymi się pracuje, nie widzę przeciwwskazań.
Taśmy u Sowy chyba do dziś się za panią ciągną.
Z taśmami miałam tyle wspólnego, że jako członek rady nadzorczej Hawe, spółki z większościowym udziałem Marka Falenty, szukałam dla niej inwestora. Premier publicznie próbował mnie umoczyć w taśmy, choć byłam podsłuchiwana jak inni. Nie podał oczywiście mojego nazwiska, ale jasne było, o kogo chodzi. Chciałabym kiedyś usłyszeć „przepraszam”. Ale chyba się nie doczekam.
Tylko za to? Za aferę z PGNiG już nie?
Z perspektywy lat nie mam wątpliwości, że byłam kozłem ofiarnym sytuacji, z której nigdy nic nie wynikło. W PGNiG udało się wynegocjować ogromną obniżkę cen gazu z Rosjanami. Mnie i mojemu zespołowi, a nie rządowi. Zorganizowałam konferencję prasową i poinformowałam o obniżce, bo tak nakazują przepisy. Premier Tusk był wówczas w Singapurze i pewnych rzeczy mi nie darował.