Pisać książek nie potrafią, choć firmują je swoim nazwiskiem. Bywa, że ich nie czytają, choć podpisują je na spotkaniach autorskich. Pisanie to robota ghostwriterów, bo autobiografię znani mieć przecież muszą
Moja autobiografia? – miał powiedzieć Ronald Reagan, kiedy zapytano go o wydaną w 1990 r. książkę „An American Life”. – Słyszałem, że jest naprawdę straszna. Kiedy tylko znajdę chwilę, to ją przeczytam – dodał po chwili namysłu były prezydent USA. Na jego zlecenie napisał ją wzięty redaktor „New York Timesa” Robert Lindsey. Wynajęta osoba spisała życie piłkarza Manchesteru United Wayne’a Rooneya (Hunter Davis) oraz prezydenta Francji Francoisa Mitterranda (Erik Orsenna).
Ale już wcześniej tajemnicą poliszynela było, że zarówno światowi przywódcy, jak i celebryci, którzy zarabiają krocie na sprzedaży wspomnień, sami ich nie piszą. Robią to za nich ghostwriterzy, autorzy widma. Inaczej duchy. Najczęściej to sprawni dziennikarze z lekkim piórem. Tacy, którym wystarczy parę spotkań ze swoim nowym wcieleniem, żeby spisać lub – co jest równie częste – wymyślić historię ich życia. Na zamówienie.

Od polityka do męskiej prostytutki

Przysiadając się do niskiego łysego współpasażera lotu z Warszawy do Gdańska, miałem od razu wrażenie, że siedzę koło ghostwritera. Jeszcze przed startem na kolanach położył gruby manuskrypt najeżony poprawkami, a obok próbny egzemplarz wydrukowanej książki, również z poprawkami między wierszami; okładka tego egzemplarza była obłożona – kiedyś szarym papierem pakowym robiło się to w mojej szkole – stroną jakiegoś tabloidu z półgołymi dziewczynami*.
– Pierwsze pytanie, jakie zadaję wydawnictwu i osobie, której mam asystować, brzmi: dlaczego chcecie, żeby ukazała się ta autobiografia? – opowiada Maciej Siembieda, były naczelny „Nowej Trybuny Opolskiej” i „Dziennika Bałtyckiego”, wykładowca dziennikarstwa. Autor widmo, który ma na koncie pięć tytułów. Kiedy słyszy, że „dział PR i doradcy ds. wizerunku uważają, że to znakomity pomysł” lub „chcę udowodnić, że mam rację”, zapewnia, że kończy rozmowę. Ale kiedy pada: „Nie opowiedziałem swojej historii i mam dość ludzi, którzy mówią i piszą o mnie nieprawdziwe rzeczy”, decyduje się rozmawiać dalej. – Bo to jest dobry początek opowieści – deklaruje.
Przystępując do realizacji zlecenia, z reguły na starcie autor widmo ma pokaźny zbiór informacji dotyczących prywatnego życia bohatera. Bo ghostwriting to pisanie za kogoś niż z kimś, a tym bardziej o kimś. – W domowym archiwum mam kilkaset teczek opisanych nazwiskami i imionami osób znanych i sławnych – potwierdza Jerzy Andrzejczak, który w branży ghostwriterów pracuje od 1989 r. Zaczynał wraz z Romanem Górskim, właścicielem wydawnictwa BGW. Ten na „autobiografiach” zbił majątek, a wypłynął na „Przerwanej dekadzie” Edwarda Gierka (napisanej przez Janusza Rolickiego), która sprzedała się w nakładzie ponad miliona egzemplarzy.
Materiały o ich życiu gromadzi cały czas – poświęca na to tygodniowo kilka godzin, przeglądając polską i zagraniczną prasę w bibliotekach. Twierdzi, że nie ma dla niego osoby, o której nic by nie wiedział, a głównie dlatego że przez te wszystkie lata cały czas związany jest z dziennikarstwem. – Pisanie książek dla tych, którzy pisać nie umieją, było naturalną koleją rzeczy, także dlatego że już w latach 90. uczestniczyłem w 50-godzinnych szkoleniach prowadzonych przez brytyjskich fachowców pod hasłem: jak pisać autobiografie – wyjaśnia. Ma na swoim koncie ok. 20 książek, w tym 15, które ukazały się drukiem. – W branży obowiązuje zasada, że na księgarskie półki trafia z reguły jedna na trzy zamówione publikacje – zastrzega Andrzejczak.
O ile część autorów widm stawia na wyszukiwanie informacji, o tyle inni kładą nacisk przede wszystkim na bezpośrednie relacje z bohaterem lub bohaterami (bo bywa, że w jednej książce prezentowanych jest ich dwóch). – Żeby napisać za kogoś dobrą autobiografię, która zwyczajowo liczy 200 stron maszynopisu, potrzebuję 40–50 godzin rozmów, co daje około dwóch miesięcy spotkań. Nie zmienia to faktu, że dla ghosta jedną z najważniejszych rzeczy jest znajomość bohatera, bo także tu obowiązuje zasada: im więcej wiesz, tym więcej się dowiesz – podkreśla Siembieda.
Do łączenia pracy dziennikarskiej z byciem autorem widmo dochodzić będzie częściej, przekonują przy tym ghostwriterzy. Rola ducha rośnie, bo przybywa tych, którzy chcieliby zobaczyć własne imię i nazwisko na okładce – kiedyś byli to przede wszystkim politycy, potem biznesmeni, sportowcy, a teraz osoby znane ze szklanego ekranu. Ostatnio dołączyli do nich zakonnicy, hazardziści, choć nie tylko oni. „Zlecę napisanie powieści współczesnej z elementami autobiograficznymi. Moje życie, począwszy od narodzin skończywszy na tym, jak zostałem męską prostytutką. Książka ma być prosta, skłaniać do refleksji... Wzorować się można na takich książkach jak »Lubiewo« – Witkowskiego i książkach Masłowskiej – gdyż taki efekt finalny książki chciałbym osiągnąć. Tylko poważne oferty!” – takie ogłoszenie można do dziś znaleźć w sieci. Kto za nim stoi, nie wiadomo. Ani bohaterowie, ani autorzy widmo nie chcą ujawniać szczegółów współpracy. Unikają zarówno ujawniania nazwisk, jak i odpowiedzi na pytania, czy w ogóle biorą teraz udział w jakichkolwiek rozmowach.

„Batman z Wisły” wskakuje do szafy

Łatwo było się zorientować, że ghostwriter okładkę tej książki ukrywa – bo przecież nie na polecenie pani od polskiego obłożył ją, żeby się nie niszczyła i mogła służyć następnemu uczniowi. A więc była to konspiracja; nie wiem dlaczego – od początku wydała mi się polityczna. No i tak zaczął się nasz dialog. – Nie zazdroszczę panu tej roboty, wyobrażam sobie jak trudne może być poprawianie czyjegoś pisania. – Oj trudne, trudne, ale z czegoś trzeba żyć.
Największym sukcesem w branży było jak do tej pory napisanie książki dla Danuty Waniek: „Kwach – zapiski sztabowe Danuty Waniek”. Opowieść powstała w zaledwie trzy doby, między pierwszą a drugą turą wyborów prezydenckich w 1995 r. – Zamknęliśmy się w hotelowym pokoju z dwoma komputerami i zapasem whisky na trzy dni. Pisaliśmy dzień i noc jak opętani. Na zmianę – wspomina Przemysław Ćwikliński, zastępca redaktora naczelnego „Nie”, autor 30 książek, w tym 15–20 jako duch. – Pisałem wtedy wspólnie z Witoldem Beresiem i do dziś pamiętam minę pokojówki, która wchodząc do pokoju, widziała śmiertelnie zmęczonych dwóch mężczyzn i jedno niepościelone łóżko – dodaje z uśmiechem.
Po kolejnym telefonie z pytaniem, czy podejmuje się zlecenia, duch z reguły nie odpowiada od razu. Potrzebuje czasu na zorientowanie się, ile czasu będzie wymagała praca z bohaterem. Potem, jeśli odpowiedź jest na tak, dochodzi do pierwszego spotkania – to rzadko jednak przynosi pierwsze materiały do książki. – Do Adama Małysza, było to w początkach jego kariery, przyjeżdżałem kilkukrotnie tylko po to, żeby od jego babci usłyszeć, że nie ma go w domu. 19-letni wówczas „Batman z Wisły” był tak nieśmiały, że chował się przede mną w szafie – przytacza jedną z zakulisowych historii Jerzy Andrzejczak.
Na kolejnych spotkaniach także nie jest łatwiej, bo bywa, że bohater ma jedynie kwadrans, potem wybiega na naradę – to przypadłość biznesmenów. Spotkania umawia się więc w samochodzie – jak w przypadku uzdrowiciela Zbigniewa Nowaka, lub na budowie domu w Austrii – Krzysztof Rutkowski został dosłownie zamknięty w nim na weekend i zmuszony do opowiedzenia historii życia. W ten sposób powstała pierwsza część „Detektywa”, którą wydano przed wyborami parlamentarnymi w 2001 r. (Rutkowski dostał się do Sejmu).
Ale najgorzej jest wtedy, kiedy po pierwszej godzinie spotkania bohater nie ma już nic o sobie do powiedzenia. A na wszelkie pytania odpowiada: „Tak”, „Nie” albo „Nie pamiętam”. Tak było, np. kiedy autor widmo odpytywał Bogusława Bagsika – jednego z głównych bohaterów afery Art-B („ten na pytanie, jak zdobył pierwszy milion, opowiedział: Dostałem od Cyganów. I na tym się skończyło”) albo jednego z byłych wiceministrów (jego nazwiska duch nie może ujawnić, bo podpisał stosowną klauzulę). – Nie pamiętał nawet, jak wyglądał jego rodzinny dom, czy tego, kto go uczył w szkole podstawowej. W tej sytuacji nie było innego sposobu, jak oprzeć się tylko na jego wspomnieniach oraz wykorzystać opowieści kolegów – przypomina sobie Maciej Siembieda. Żeby się czegoś dowiedzieć o bohaterze, założył mu konto na Naszej Klasie. – I jakie było moje zdziwienie, kiedy po kilku tygodniach okazało się, że jedną z jego ówczesnych dziewczyn była znana dziś aktorka. A tak, była kiedyś taka, skwitował później moje poszukiwania – dodaje.
Bywa jednak i tak, że nawet na krótkie rozmowy bohater nie ma czasu – w efekcie trzeba pisać samemu. Po kwadransie rozmowy z Andrzejem Lepperem ten przekazał Ćwiklińskiemu teczki z dokumentami, w tym m.in. notatki policyjne, partyjne dokumenty, a także orzeczenia sądowe i świadectwa szkolne. Autor widmo musiał z tego zrobić opowieść. Tak powstał „Czas barbarzyńców” – przez ducha niemal w całości wymyślony – od historii, przez ideologię, po program Samoobrony. Nie jest też tajemnicą, że w książce o Annie Kalacie, byłej minister pracy, z głowy wzięte zostały przepisy kulinarne, w tym m.in. na chińskie dania. – Przecież historię jej życia dało się streścić na 15 stronach, a potrzebowałem 200 – ujawnia ghost.

Olbrychski galopuje w salonie

– Powiedzmy, że to polityk (w tym momencie dosyć już nazaglądałem mu przez ramię, żeby wiedzieć, czyja to była książka...), więc jak to jest z tymi politykami? Pisać nie umieją, ale czy przynajmniej są szczerzy? – Jak trzeba, to są szczerzy, jak nie trzeba, to nie.
To akurat przypadłość niezależna od wieku, zawodu czy statusu materialnego rozmówcy. Bohaterowie nierzadko nie tyle że zasłaniają się niepamięcią, ile konfabulują – to zresztą jeden z ich głównych grzechów, obok nieznajomości tego, co może się okazać atrakcyjne dla czytelnika. Dotyczy to głównie chorobliwych gawędziarzy, którzy równie chętnie i długo rozwodzą się nad swoimi osiągnięciami w sferze zawodowej i prywatnej. – Bywało, że rozmowy z Danielem Olbrychskim przeciągały się do późnych godzin nocnych. A trwały nieprzerwanie 5–6 godzin. Z kolegą tylko się szczypaliśmy co i rusz, żeby nie zasnąć – opowiada Ćwikliński. – Nie, nie chodzi o to, że aktor nieciekawie rozmawiał. 12 butelek wina na nas trzech robiło swoje. Tylko Olbrychski z każdą kolejną zdawał się coraz bardziej rozkręcać. Mówił już, że nie tylko świetnie jeździ konno, ale też boksuje jak mistrz świata i rzuca nieodparty urok na kobiety. I to w każdym wieku – dodaje.
Zastępca redaktora naczelnego „Nie” pisał więc tak, jak Olbrychski opowiadał – choć pokusił się i o to, by dało się czuć w książce lekki dystans aktora do siebie. Ten taki sposób narracji zaakceptował, podobnie jak ostateczną wersję tekstu.
– Książka musi być ciekawa, musi dać się czytać. Koniec końców bywa i tak, że powielimy kłamstwo – przyznaje Andrzejczak. Przywołuje przy tym chroniącą go przed sądem, a zawartą w każdej umowie, klauzulę o braku odpowiedzialności prawnej rzeczywistego autora książki za treści w niej zawarte. Oznacza to, że Jerzy Skoczylas jako Anastazja P. może spokojnie pisać o czołowym polityku lewicy Leszku Millerze: „W trakcie tego miał ślinotok, ale jest niezwykle sprawny. Spokojny, delikatny. Nawet w seksie świetnie panuje nad swoimi emocjami, oczywiście do pewnego momentu”.
– Jestem do wynajęcia – deklaruje Maciej Siembieda. Ale od razu zastrzega, że zawsze, kiedy to tylko możliwe, namawia zleceniodawcę, by pisać prawdę. – To broni go przed nim samym. Czasem straszę procesami, czasem ośmieszeniem przed opinią publiczną – wskazuje. Ghostem został przypadkiem – kiedyś chciał napisać reportaż o artyście cyrkowym, który gnie żelazo, ale ten poprosił go o spisanie biografii. Ta ostatecznie ukazała się pod tytułem „Nigdy nie dałem się kopnąć w...”, na który siłacz się po prostu uparł. Potem były kolejne książki: „Podwójna ciągła” o walce architekta z Opola z polskimi sądami i autobiografia byłego polityka, do wydania której ostatecznie nie doszło. Do 200 stron opowieści o życiu były wiceminister dopisał 700 stron o ustawach, których był współtwórcą, czego – jak przekonuje Siembieda – nawet ktoś skazany na dożywocie by nie przeczytał.

Siedem błędów według Pendereckiego

– No, a pan co z tym może zrobić? – No, najwyżej, żeby było bardziej po polsku, ale też się boję tego robić, żeby nie powiedział, że mu wypaczam myśli. Dostaję już oczopląsu po tych poprawkach na poprawkach. (...) Głównie jego samego, ale również kolegów partyjnych i poprzednich redaktorów.
– Piszę z tego, co dostaję. To jest jego lub jej autobiografia. I to on lub ona się pod nią podpisuje. Wykreśla to, co się nie podoba. Dopisuje coś innego. I tyle. Mnie to nie interesuje. Czuję się wtedy zwolniony z obowiązku weryfikowania informacji – mówi Przemysław Ćwikliński.
W praktyce jednak zmian w tekście nie ma z reguły dużo, przekonują autorzy widma. Nie zdarzyło się, by były to ingerencje w styl, co najwyżej wykreślanie całych akapitów lub rozdziałów, które kłóciłyby się z wizerunkiem bohatera utrwalonym w mediach. Zastępca redaktora naczelnego „Nie” do dziś pamięta pracę przy „Pasji” Krzysztofa Pendereckiego. – Umówiliśmy się w hotelu. Czekam w foyer, wtedy Penderecki wchodząc do restauracji, rzuca mi tylko: „Bardzo dużo zmian”. Patrzę. A tam tylko siedem nowych słów. I to w całym tekście – wspomina. Z kolei Waniek maszynopis dostała rano, a po południu ten już był w druku. Na uważną lekturę w ogóle nie miała czasu.
Ale zdarza się jednak i tak, że współpraca nagle zostaje przerwana – tak było w przypadku Jolanty i Aleksandra Kwaśniewskich („nie byli zadowoleni z faktu, że byłem zbyt dociekliwy”), Józefa Oleksego („skreślił wszystkie co bardziej interesujące fragmenty”), lub do podpisania umowy ostatecznie nie dochodzi – jak w przypadku Dody („miała żądać zbyt dużo za współpracę”). Ghostwriterzy dopytywani przy tym, czy są osoby, od których zlecenia nigdy by nie przyjęli, z reguły milkną. Choćby dlatego że koniec końców głównym kryterium bywa kasa – ich zajęcie jest bardzo dochodowe. Ten, kto dziś chce zlecić napisanie biografii, musi się liczyć z wydatkiem co najmniej 10 tys. zł, choć znacznie częściej będzie to 30–40 tys. zł. Z reguły autorzy widmo liczą po 150–200 zł za stronę, choć może być i 300 zł. Bywa i tak, że zadowolony z efektu biznesmen zapłacił 600 zł. Także za stronę. Siembieda przypomina sobie, że kiedyś za napisanie książki obiecano mu nawet 50 tys. dol. – zlecenia nie przyjął, bo polityk traktował publikację jako sposób na udowodnienie swoich racji. (Za pierwsze zlecenie w ogóle nie wziął pieniędzy, tylko tandetny obraz, który potem okazał się być dyplomem ukończenia szkoły rycerskiej z podpisem Napoleona III).
Najwyższą stawkę miał jednak zgarnąć Jerzy Skoczylas – 100 tys. dol. za wydane w 1991 r., a napisane w miesiąc „Pamiętniki Anastazji P.”. Fikcyjna bohaterka ujawniła w niej upodobania erotyczne nie tylko Millera, ale także m.in. Józefa Oleksego czy Aleksandra Kwaśniewskiego. Tak wysoka stawka i krótki czas pracy wynikały też z faktu, że nad wydawcą wisiała groźba: któryś z polityków będzie próbował zablokować publikację.
– Przy założeniu, że ktoś lubi pisać, bycie duchem to łatwe i szybkie pieniądze. Jedna książka to z reguły trzy miesiące intensywnej pracy, wliczając w to dojazdy na spotkania z bohaterem – mówi Jerzy Andrzejczak. Na rozliczania się na zasadzie udziałów od sprzedaży nie ma zgody – zamiast tego bohater na początek nierzadko wpłaca zaliczkę, 30 proc. od wartości zlecenia. Ta bywa bezzwrotna, choćby dlatego że płaci się za milczenie nawet wtedy, kiedy do publikacji ostatecznie nie dojdzie.
– Dyskrecja w tym zawodzie jest jedną z najważniejszych cech, a układ czysty: dostaję pieniądze za to, że jestem rzemieślnikiem, godzę się zrezygnować z podawania własnego nazwiska i zobowiązuję trzymać język za zębami – przekonuje Jerzy Andrzejczak. Jako ghostwritera kilka lat temu wskazali go koledzy z branży. Było to po tym, jak media zwietrzyły temat po publikacji książki Roberta Harrisa pt. „Duch”, a Roman Polański wypuścił film „Autor widmo”. Od tego czasu, jak przekonuje, im więcej jest go w mediach, tym mniej ma zleceń. – Z ghostwriterem jest jak z tajemnicą: im głębsza, tym bardziej powinna być ukrywana. I tym większy jest szok po jej ujawnieniu – kwituje.
* Wszystkie wprowadzenia pochodzą z bloga Mariana Marzyńskiego, który reżyseruje filmy dokumentalne dla amerykańskiej telewizji publicznej PBS. W Polsce w latach 6o. był twórcą popularnych serii telewizyjnych „Wszyscy jesteśmy sędziami” i „Turniej miast”. Marzyński wydał też książkę „Sennik polsko-żydowski”.
Ten, kto dziś chce zlecić napisanie biografii, musi się liczyć z wydatkiem co najmniej 10 tys. zł, choć znacznie częściej będzie to 30–40 tys. zł. Z reguły autorzy widmo liczą po 150–200 zł za stronę, choć może być i 300 zł