Indywidualny wskaźnik zadłużenia to wyliczana na podstawie specjalnej formuły granica długu, którego lokalne władze nie mogą przekroczyć, wprowadzona po to, by ograniczyć zadłużanie się samorządów. Jak wynika z danych opublikowanych przez Ministerstwo Finansów, od chwili wprowadzenia wskaźnika sytuacja finansowa samorządów pozostała mniej więcej na podobnym poziomie jak wcześniej: zadłużenie na koniec 2014 r. wynosiło 72 mld zł i było wyższe o 4,3 proc. niż na koniec 2013 r.

Zdaniem Andrzeja Pietrasika, burmistrza Płońska i przedstawiciela Związku Miast Polskich, jednolity wskaźnik jest zbyt tępym narzędziem do wyliczania limitów długów w jednostkach o bardzo zróżnicowanej sytuacji i powinien być liczony inaczej np. dla małych gmin wiejskich, gdzie nie ma majątku, a źródła dochodowe są niewielkie, a inaczej dla dużych miast, które mają bardzo dużo majątku.

"Strona rządowa nie ma do nas zaufania. Jak można zrobić jeden wzór dla Warszawy i dla maleńkiej gminy wiejskiej na ścianie wschodniej, i dla małego miasta, które ma 5 tys. mieszkańców. Trzeba mieć zaufanie do liderów samorządowych. Trzeba tę formułę troszeczkę zmienić. To blokuje rozwój silnych organizmów, ale jednocześnie przeszkadza tym małym" - zaznaczył Pietrasik.

Podkreślał także, iż gminy nie powinny bać się zaciągania kredytów czy emitowania obligacji, bo są one "czymś normalnym przy wysokim poziomie inwestowania".

"Samorządy są na tyle odpowiedzialne i poważne w zdecydowanej większości, że potrafią spłacać kredyty. To jednostkowe przykłady są takie, że ktoś jest zablokowany" - podkreślił Andrzej Pietrasik.

W opinii tej wtórował mu Leszek Świętalski ze Związku Gmin Wiejskich. "Takie instrumenty mogą zamordować środowiskowo bardzo wiele przedsięwzięć" - ocenił Świętalski, także skarżąc się na brak zaufania władz centralnych do liderów samorządowych.

"Wprowadzając te limity, nie mówiono o tym li tylko w trosce o sam samorząd, tylko mówiono o tym w trosce o poziom zadłużenia państwa. To samorządy miały się przyczynić do tego, aby nie rosło lawinowo zadłużenie państwa. I tutaj właśnie rząd potraktował samorządy jak swoje własne jakby przedsiębiorstwa, całkowicie abstrahując od tego, że to były samodzielne jednostki" - podkreślił Świętalski.

Zdaniem Remigiusza Górniaka ze Szkoły Głównej Handlowej, indywidualny wskaźnik zadłużenia sprawdził się tylko w tych jednostkach, które miały dość dobrze i stabilnie prowadzoną politykę finansową już we wcześniejszych latach.

"W tych gminach, które nie prowadziły racjonalnej polityki inwestycyjnej, nie umiały ocenić obiektywnie własnego potencjału, niestety ten wskaźnik im mocno zaszkodził, dlatego, że spowodował niekontrolowany spadek inwestycyjnego, niewynikający z rzeczywistych problemów danej gminy, tylko pewnych historycznych zaszłości, błędnych jednostkowych decyzji podejmowanych w poprzednich kadencjach" - podkreślił Górniak.

Jak podnosili uczestnicy debaty, wskaźnik nie przyczynił się też do ograniczania bankructwa gmin.

Według Leszka Świętalskiego ze Związku Gmin Wiejskich, przy wcześniejszych, mniej rygorystycznych metodach wyliczania limitu zadłużenia, "byli potencjalni bankruci, i dzisiaj są potencjalni bankruci". Powołał się przy tym na przykład Słupska, w którym jedna niekorzystna decyzja sądu zachwiała finansami miasta.

Andrzej Pietrasik podkreślił także, że w złej sytuacji finansowej jest zdecydowana mniejszość jednostek, a taki obraz kreują media, opisując przykłady bankrutów, co rzutuje nadmiernie rzutuje na obraz samorządów w ogóle.

"Jesteśmy na takim poziomie rozwoju, że powinniśmy zrobić wszystko, żeby wykorzystać w pełni środki unijne, a jedynym tego sposobem dla jednostek samorządu terytorialnego jest zmiana wskaźników i poluzowanie go" - ocenił Pietrasik.

Z kolei, Grzegorz Kubalski ze Związku Powiatów Polskich podkreślił, że ograniczanie skali zadłużania się samorządów jest potrzebne, gdyż w polskim systemie prawnym nie mogą one ogłosić bankructwa i się oddłużyć. Jak mówił, indywidulny wskaźnik zadłużenia byłby dobrym narzędziem, o ile byłby lepiej dostosowany do potrzeb i sytuacji konkretnej jednostki. Jednak z polską wersją takiego wskaźnika wiąże się parę problemów, m.in. zachęca on do nieracjonalnych działań, nie pozwalając jednocześnie na takie racjonalne działania, jak w niektórych wypadkach wzięcie kredytu konsolidacyjnego oraz np. jest wadliwy z punktu widzenia metodologicznego.

Także zdaniem Michała Bitnera z Uniwersytetu Warszawskiego, choć wskaźnik nie jest idealnym narzędziem, to nie należy "wylewać dziecka z kąpielą", tylko go poprawić.

"Jesteśmy jednym krajem, który się zadowala równowagą dochodów bieżących i wydatków bieżących. (...) My jesteśmy ciągle w budżecie kasowym, a jeżeli chodzi o budżetowanie kasowe, to jest taka złota reguła, że wymóg dotyczy nadwyżki, która jest równa przynajmniej spłacie zadłużenia w danym roku. My tego nie mamy" - powiedział Bitner.

W ogóle przeciwna utrzymaniu indywidualnego wskaźnika zadłużenia była natomiast Agata Dąmbska z Forum Od-nowa.

Jak zaznaczyła, wskaźnik wprowadzono po to, by "przyblokować możliwość szaleństw inwestycyjnych" władz lokalnych, co byłoby pożądane, m.in. ze względu na pogarszające się perspektywy demograficzne.

"Natomiast wyszło tak jak zawsze w Polsce, czyli, że jest to rozwiązanie szalenie fragmentaryczne. Ono nie rozwiązuje problemów finansów samorządowych; bazuje na algorytmie historycznym, z perspektywy trzech lat do tyłu. Poza tym uniemożliwia rolowanie długu, żeby zmniejszać koszty odsetkowe, czyli jest dosyć sztywnym mechanizmem" - mówiła Dąmbska. Jak podkreślała, sposób wyliczania wskaźnika nie zapobiega również sztucznemu zawyżaniu prognozowanych dochodów ze sprzedaży majątku.

Jej zdaniem, wskaźnik powinien zostać zastąpiony zasadą zrównoważenia budżetu w średnim okresie.

"To zasada wywiedziona z systemu duńskiego, która mówi o tym, że samorząd miałby jakiś okres, np. 5 lat, na to, żeby wyzerować budżet. Czyli mógłby się zadłużać, ale do końca tego okresu musiałby to spłacać. (...) To jest bardzo duża odpowiedzialność dana samorządowi" - powiedziała Dąmbska.