Dziwi mnie obrona przed rozwiązaniami, które na świecie uznaje się za normalne, a u nas traktuje się jako naruszające intymność i swobodę każdego z nas - przekonuje Janusz Ostapiuk, wiceminister środowiska
Janusz Ostapiuk, wiceminister środowiska / Dziennik Gazeta Prawna
Ministerstwo Środowiska prawie rok opracowywało informacje ze sprawozdań śmieciowych za 2013 r. Czy już mają państwo kompletne dane?
Sprawozdania, które otrzymaliśmy od marszałków, wymagały zweryfikowania. Poprawione informacje spływały powoli, ponieważ wymagały sprawdzenia na poziomie gmin, a tych jest prawie 2,5 tys. Obecnie jesteśmy na końcowym etapie weryfikacji danych za 2013 r., ale podjąłem decyzję o publikacji informacji roboczych. Wynika z nich, że odpadów komunalnych w tym okresie odebrano prawie 11 mln ton, pierwsze dane wskazywały, że jest ich 10,2 mln ton.
Skąd tyle błędów?
Faktycznie niedokładności było sporo, ale ich waga nie jest znacząca. Błędy wynikały przede wszystkim ze złożoności sprawozdań i braku przygotowania i wiedzy pracowników samorządowych, którzy wypełniali te dokumenty, a te są konstruowane zgodnie z unijnymi wymogami. Niestety są one skomplikowane. Jednak jesienią tego roku zostanie przyjęta nowa polityka Unii Europejskiej w sprawie gospodarki odpadami i może przy tej okazji uda się tę statystykę trochę uprościć. Natomiast nawiązując do pojawiających się informacji prasowych, chciałbym podkreślić, że zebranymi przez nas danymi nie da się w żaden sposób manipulować. A na pewno nie jest to w interesie rządu czy kogokolwiek, ponieważ obecnie nie grozi nam żadna kara ze strony UE za niewywiązanie się np. z osiągania poziomów odzysku. Unia zacznie nas rozliczać dopiero w 2020 r.
Ministerstwo Środowiska informowało, że analizuje wdrożoną w lutym nowelizację ustawy o utrzymaniu czystości i porządku w gminach. Jakie płyną z niej wnioski?
Dobrze, że postawiliśmy na punkty selektywnego zbierania odpadów komunalnych. Dzięki temu rozwiązaniu muszą być one w każdej gminie. To rozwiązanie się sprawdza i jest potrzebne. Szkoda, że przy okazji tej nowelizacji nie wprowadzono minimalnej stawki za odbiór śmieci. Została wypracowana maksymalna opłata za odpady komunalne, podczas prac pojawił się również pomysł, aby wprowadzić dolną granicę. Żałuję, że nie udało się go wdrożyć.
Dlaczego?
Docierają do nas informacje o samorządach, które poprzyjmowały tak niskie stawki opłat śmieciowych, że nie da się za nie właściwie wywiązać z obowiązku prawidłowego wywozu odpadów. Kilka tygodni temu rozmawiałem z wójtem gminy w województwie podkarpackim, który został wyłoniony w jesiennych wyborach. Poinformował mnie, że nie jest w stanie zapewnić prawidłowego wywozu śmieci, czyli np. odbierać ich co najmniej raz na dwa tygodnie i dowieźć do dobrego zakładu przetwarzania, za stawkę, jaka została uchwalona przez poprzednią radę gminy. Została ona ustalona na poziomie 5 zł od mieszkańca.
Druga kwestia, której nie udało nam się rozwiązać nowelizacją, polega na tym, że gminy nie zawsze wybierają instalację przetwarzania odpadów komunalnych, która jest najbliżej. Mimo że taki warunek został wpisany do ustawy. Decydują się na te, które są tańsze, a te czasami udają, że przetwarzają odpady. Nie twierdzę, że odpady są wywożone do lasów, bo liczba odpadów w nich raczej się nie zwiększyła.
Ale reforma śmieciowa miała spowodować, że się zmniejszy.
Inne kraje unijne wdrażały prawo odpadowe wiele lat, u nas nie będzie inaczej. Mimo to osiągamy bardzo dobre wyniki, choć zdarzają się patologie, którym trzeba zapobiegać. Dziwi mnie też obrona przed rozwiązaniami, które na świecie uznaje się za normalne, a u nas traktuje się je jako naruszające intymność i swobodę każdego z nas.
Przykład?
Chociażby w Niemczech czy Austrii normalne jest to, że gdy przyjeżdża firma odbierająca odpady, to operator śmieciarki skanuje kody z worków na śmieci. Tam też jest system, który uzależnia wysokość opłaty śmieciowej od segregowania odpadów. Zatem firma odbierając je, sprawdza, czy obywatel, który zadeklarował ich rozdzielanie, faktycznie robi to. Jeżeli nie wywiązuje się z tego, samorząd podwyższa mu opłatę. Gdy przedstawiliśmy propozycję nowego rozporządzenia, które dotyczyło m.in. znakowania pojemników na odpady przez podmioty je transportujące, niezawarta w nim koncepcja, by sprawdzać nasze domowe pojemniki czy worki, spotkała się z falą krytyki. Pojawiły się nawet zarzuty, że ministerstwo za pomocą tych informacji, czyli analizowania zawartości worków na śmieci, chce dochodzić, co ludzie jedzą, na co chorują itd. Zarzucono nam, że naruszamy dobra osobiste obywateli. Koncepcję skrytykował nawet generalny inspektor ochrony danych osobowych, a to jest dla mnie niezrozumiałe. Abstrahując od tego, że w rozporządzeniu nie było mowy o podpisywaniu naszych domowych śmieci, nikt przecież nie zakłada, że na ulicach będą leżały worki z odpadami opisane nazwiskiem obywateli. Byłby jakiś numer przypisany do lokalu, który mogłaby odszyfrować tylko firma wywożąca odpady. Z uwagi na tę krytykę na razie wycofaliśmy się z tej koncepcji. Trzeba poczekać, aż emocje trochę ostygną i zaproponujemy rozwiązanie, które po prostu będzie skuteczne i dyskretne. Są już jednostki, które mają doświadczenia w tym zakresie, np. Cieszyn (gmina która znakuje worki na śmieci – red.).
Przy okazji nowelizacji ustawy o zamówieniach publicznych wraca jak bumerang temat przetargów na wywóz śmieci. Samorządowcy ponownie wnoszą o to, aby rząd zrezygnował z zapisu, który zobowiązuje gminy do ich organizowania. A rząd daje im nadzieję i mówi, że otwiera dyskusję na ten temat.
Rozmawiać trzeba, bo jest to ważna kwestia. Jednak musimy pamiętać o tym, że w roku 2011, kiedy wprowadzaliśmy rewolucję śmieciową, został zawarty kompromis, zgodnie z którym na polskim rynku ma być miejsce zarówno dla przedsiębiorców prywatnych, jak i samorządowych. Prywatne firmy zainwestowały w tę branżę i liczą na swoją stabilną pozycję na rynku. Przy okazji nowelizacji ustawy o zamówieniach publicznych będziemy na ten temat dyskutować, ale resort środowiska jest jedynie uczestnikiem tych rozmów, ponieważ sprawa dotyczy całej gospodarki.
Ze strony resortu środowiska padło takie stwierdzenie, że koszty odejścia od in house poniosłaby strona samorządowa, bo to ona odpowiedzialna jest za prywatyzację tego sektora.
Nie znam tej wypowiedzi, dlatego trudno mi się do niej odnieść. Potwierdzam natomiast, że poszkodowane firmy mogłyby dochodzić swoich praw w sądzie. Kilka lat temu zdecydowaliśmy się, aby w gospodarce komunalnej wszystkie podmioty, które działają na rynku, miały równe prawa. Nie wprowadzono żadnych specjalnych koncesji w gospodarce odpadami, wystarczy się zarejestrować w odpowiednim systemie. Jeżeli dopuściliśmy do brania udziału w przetargach wszystkie podmioty, to teraz nie powinniśmy zmieniać prawa i uprzywilejować tylko jeden rodzaj przedsiębiorców, tj. samorządowych. W takiej sytuacji te firmy, które zainwestowały pieniądze, mogłyby domagać się odszkodowań.
Czy w pana ocenie potrzebna jest kolejna nowelizacja ustawy o utrzymaniu czystości i porządku w gminach?
Każdy z nas, obywateli, samorządowców, przedsiębiorców, marzy o stabilnym prawie. Ja również. Na pewno do jesieni 2015 r. – dopóki nie ukaże się polityka UE w zakresie gospodarki odpadami do roku 2020 i 2050 – nie ma sensu zmieniać czegokolwiek. Najpierw musimy zapoznać się z naszymi obowiązkami, które z niej wynikną.
A co nas czeka?
Otóż Unia zamierza postawić państwom członkowskim bardziej ambitne cele. Oznacza to, że mogą zostać podniesione poziomy recyklingu odpadów. Pytanie jednak, jakich rodzajów odpadów (papieru, szkła, metalu itd.)? To będzie wiązało się z nowymi wydatkami. Dlatego z Komisją Europejską ustaliliśmy, że do czasu wypełnienia warunków ex ante z nowej perspektywy Programu Operacyjnego Infrastruktura i Środowisko możemy finansować tylko selektywną zbiórkę odpadów. Bez względu na to, jak zostanie skonstruowane prawo UE, selektywna zbiórka musi pozostać i na ten cel potrzebne są środki. Dlatego 1 lipca w Ministerstwie Infrastruktury i Rozwoju odbędzie się kolejna konferencja uzgodnieniowa, w trakcie której ustalimy kryteria wyłaniania projektów odpadowych.
Dopiero w pierwszej połowie 2016 r. będzie czas na to, aby zastanowić się, czy gruntownie zmieniać prawo, czy tylko kosmetycznie je poprawiać. Byłbym bardzo zadowolony, gdyby właściwa okazała się ta druga opcja. Obowiązujące przepisy są całkiem dobre. Przedsiębiorcy nauczyli się już je stosować, a Polacy zaczynają rozumieć potrzebę selektywnej zbiórki śmieci. Dlatego nie widzę konieczności dużych zmian w prawie.