Nic tak nie boli sędziów, jak podejrzenia o podatność na wpływy. Opisywaliśmy przed tygodniem uchwałę, w której część środowiska doprowadziła sprawę do absurdu: okazało się, że nawet podróżowanie z podsądnym w jednym autobusie może budzić wątpliwości co do bezstronności (to miał być argument przeciwko obcinaniu sędziom kilometrówek za dojazdy samochodem do sądu – piszemy o sprawie na kolejnych stronach).



Kilka dni później było z jeszcze grubszej rury: prezes Trybunału Konstytucyjnego, I prezes Sądu Najwyższego i prezes Naczelnego Sądu Administracyjnego zaprotestowali przeciwko słowom lidera opozycji. „Wyrażamy głębokie oburzenie sformułowanymi pod naszym adresem zarzutami terroryzowania sędziów i namawiania ich do określonego orzekania w sprawach (...) protestów wyborczych. To znieważające zdanie nawiązuje do najgorszych zwyczajów walki politycznej przed 1989 rokiem” – zagrzmieli.
Ale to nie był w tym tygodniu ostatni doniosły precedens w historii polskiego sądownictwa. Wczoraj Sąd Rejonowy Warszawa-Wola zgodnie z powiedzeniem – nie chciała przyjść góra do Mahometa, Mahomet przyszedł do góry – stawił się w Pałacu Prezydenckim, by wysłuchać zeznań świadka Bronisława Komorowskiego. Do tej pory prezydenci albo chodzili zeznawać w sądzie, albo – z różnych przyczyn – zeznawać nie chcieli. Sąd jednak pozostawał sądem – trzecią władzą; majestatem Najjaśniejszej, urzędującym w mniej lub bardziej luksusowych, ale zawsze sądach. Wczoraj okazało się natomiast, że budynki wolskiej Temidy to za niskie progi jak na głowę państwa. Głowa państwa lepiej się czuje, zeznając wśród kryształowych żyrandoli. I trudno czynić z tego zarzut. Powiedzmy sobie szczerze: każdy, gdyby mógł, wolałby zeznawać u siebie i na siedząco.
Niepokoi natomiast postawa sądu. Ja rozumiem, że odmówić prezydentowi nie jest łatwo. Sędzia jednak musi to potrafić. Bo to są właśnie te momenty, kiedy monteskiuszowskie frazesy o trójpodziale, równowadze i wzajemnym hamowaniu się władz mają okazję sprawdzić się w życiu. Używanie ich w walce o przywileje, a pomijanie, gdy narażają na zmarszczenie prezydenckich brwi, z budowaniem autorytetu sądu niewiele ma wspólnego.