Dla Małgorzaty Fuszary najważniejsze są dwie ustawy: konwencja o zapobieganiu przemocy i ta wprowadzająca parytety na listach wyborczych. Czy uda się je przeprowadzić przez Sejm?
Kiedy obejmowała pani urząd, mówiła pani o bardzo wielu wymagających uwagi sprawach, którymi chce się zająć. Miesiąc w KPRM zweryfikował plany?
Specyfika mojej sytuacji – jak zresztą każdego, kto obejmuje stanowisko rządowe w środku kadencji – polega na tym, że chociaż przychodzi się ze swoimi pomysłami, to w pierwszej kolejności trzeba kontynuować to, co już zostało zaczęte przez moją poprzedniczkę. Takich spraw jest dużo, niektóre łączą się na szczęście z moimi priorytetami, jak np. inicjatywy związane z zapobieganiem i zwalczaniem przemocy.
Inna trudność to usytuowanie urzędu – pełnomocnik ds. równego traktowania jest może prestiżowym stanowiskiem, ale trzeba pamiętać, że nie ma on własnego budżetu, rozbudowanego aparatu, inicjatywy legislacyjnej. Wszystkie działania trzeba podejmować poprzez inne urzędy.
Co pani w takim razie może?
Z nauk społecznych wiadomo, że jednym z wymiarów władzy jest wykluczenie pewnych tematów z debaty publicznej. Przede wszystkim mogę więc nie pozwolić, by ważne kwestie były przemilczane. Drugim z moich istotnych zadań jest przyglądanie się projektom rządowym pod kątem równości i pilotowanie niektórych spośród tych inicjatyw. W Sejmie są teraz dwie szczególnie bliskie mojemu urzędowi regulacje: ustawa wprowadzająca naprzemienność na listach wyborczych i konwencja o zapobieganiu przemocy. Od strony rządowej są już zamknięte, co nie oznacza, że nie trzeba monitorować, co dzieje się dalej.
Mówi się, że ustawa suwakowa już trafiła do sejmowej zamrażarki.
To będzie pierwsza rzecz, którą sprawdzę, kiedy parlament wróci po wakacjach. Mam nadzieję, że nie jest tak, jak pani mówi. Zresztą nie wydaje mi się, żeby trzymanie ustawy w Sejmie było na rękę Platformie Obywatelskiej, bo partia i tak ma swój system naprzemienności na listach ustanowiony wewnętrznymi regulacjami – przynajmniej jedna kobieta (i jeden mężczyzna) musi być w pierwszej trójce, przynajmniej dwie w pierwszej piątce. Platforma jako jedyna wprowadziła taki odsetek kobiet do parlamentu, jaki jest w ustawie kwotowej, czyli 35 proc. – i znacznie wyprzedziła w tym inne partie.
Będę jednak pilnowała tej ustawy, bo to nie powinna być wewnętrzna decyzja partii politycznej, ale element systemu wyborczego. Kiedy rozmawialiśmy z premierem, powiedział, że nie widzi dla jej uchwalenia żadnych przeszkód.
Jedną z rzeczy, które pani zapowiadała, jest równanie liczby kobiet i mężczyzn nie tylko w twardych zespołach, ale też np. w ciałach doradczych, składach eksperckich. Jaki pani ma na to plan?
W połowie lat 90. pracowałam nad projektem ustawy, który zakładał, że wszystkie gremia powoływane przez instytucje publiczne miałyby zachowany parytet płci. Podobnie miało być nawet wśród kandydatów zgłaszanych przez takie instytucje do sprawowania różnych funkcji. Na myślenie o wprowadzaniu takich kompleksowych rozwiązań nie ma czasu wobec niedługo mających się odbywać wyborów. Ale są również różne miękkie metody. Rozwiązania, które dotyczą nas wszystkich, nie mogą być podejmowane tylko z męskiej perspektywy.
Dobrym przykładem są działania byłej minister nauki Barbary Kudryckiej, która po prostu wprowadzała kobiety do różnych powoływanych przez nią ciał. Ja mogę o to apelować. Nie tylko do zarządzających w sferze publicznej, ale też w biznesie.
Myśli pani o rozwiązaniach, które wprowadzą mężczyzn w typowo kobiece zawody?
Świetnie by było. Kiedy podczas badań dotyczących mężczyzn pracujących w zawodach sfeminizowanych zadawałam pytanie, co trzeba by było zrobić, żeby mężczyźni chętniej je wybierali, odpowiedź – oprócz konieczności przełamywania stereotypów – była jedna: podnieść zarobki. Zawody sfeminizowane są niżej płatne i w związku z tym nie są wybierane przez mężczyzn.