Jak to możliwe, że władze Warszawy, dysponujące armią tysięcy wysokopłatnych urzędników, mających w dodatku na wdrożenie ustawy śmieciowej aż dwa lata, skompromitowały się i musiały odłożyć całą śmieciową reformę w stolicy o co najmniej pół roku? Oto fakty, które ujawniają, jak nieudolnie i po amatorsku była przygotowywana cała operacja.

Urzędnicy magistratu uwierzyli w moc sprawczą ustawy – w myśl starej biurokratycznej zasady, wyznawanej szczególnie w PRL-u, że jak czegoś nie można zrobić, albo osiągnąć, to wystarczy uchwalić odpowiednie prawo, i problem z głowy.

Po pierwsze - urzędnikom wydawało się, że deklaracje wystarczą

W przypadku ustawy śmieciowej jeszcze raz okazało się, że co innego samo prawo, a co innego jego stosowanie. Boleśnie przekonał się o tym magistrat liczący, że deklaracje wystarczą, aby ustalić podstawowy parametr potrzebny do odbioru śmieci – czyli liczbę mieszkańców korzystających w Warszawie z tej usługi.

Urzędników spotkała nieprzyjemna niespodzianka – po upływie terminu składania deklaracji, w której warszawiacy mieli określić czy segregują czy nie segregują śmieci, a przede wszystkim podać liczbę osób mieszkających w lokalu okazało się, że w Warszawie mieszka… tylko 500 tys. osób.

Tymczasem, jak podaje portal TVN Warszawa, magistrackie szacunki mówiły o 2,5 mln osób, z czego ponad 1,7 mln zameldowanych na stałe. Termin składania deklaracji przesunięto o trzy tygodnie, ale wydaje się, że to i tak niewiele by pomogło, wszak wyliczono, że spóźnialskich było tylko ok. 20 procent.

Jak widać, nawet po uzupełnieniu deklaracji o brakujące 20 procent – liczba zadeklarowanych mieszkańców płacących za wywóz śmieci byłaby i tak co najmniej trzy razy mniejsza niż ich faktyczna liczba.

A to oznacza, że wyliczenia władz, zapisane w budżecie Warszawy, że w ciągu pół roku (od lipca 2013 do grudnia 2013 r.) zbiorą z opłat śmieciowych 136 mln zł, jest po prostu nierealna. Czyli pieniędzy wystarczyłoby na opłacenie ok. 30 proc. opłat za wywóz odpadków. Kto wywiezie resztę? Krasnoludki?

Po drugie - na co te pieniądze?

Kolejne pytania, na które do dzisiaj nikt nie uzyskał odpowiedzi – co z tymi olbrzymimi pieniędzmi, mającymi wpłynąć do kasy miasta z opłat śmeiciowych, miałyby zrobić władze Warszawy. Krótka odpowiedź, jaką w marcu uzyskała GazetaPrawna.pl, od rzecznika prasowego stolicy, świadczy o tym, że miasto właściwie zapomniało o głównym celu, jakim było wprowadzenie ustawy śmieciowej - zbudowania kompletnego i szczelnego systemu recyklingu śmieci.

Jak poinformowała nas wtedy Agnieszka Kłąb, zastępca rzecznika prasowego prezydent Warszawy, „samorząd musi sfinansować koszty obsługi systemu, czyli właśnie umowy z wyłonionymi w przetargu firmami odbierającymi śmieci od mieszkańców oraz obsługę systemu, łącznie z monitorowaniem i kontrolą złożonych przez mieszkańców deklaracji oraz prawidłowości wykonywania usług przez firmy „śmieciowe”.

A gdzie mowa o inwestycjach – nowych spalarniach, segregatorniach itd.? Cisza.

Tymczasem w dzisiejszej rozmowie z radiowa „Trójką” minister środowiska Marcin Korolec podkreślał, że stworzenie systemu recyklingu, którym już za kilka lat musimy, według unijnych norm, objąć co najmniej 50 proc. odbieranych śmieci, jest głównym celem nowej ustawy. Konia z rzędem temu, kto powie, jakie Warszawa ma plany inwestycyjne w tej materii.

Po trzecie - kto na tym miał zarobić?

Kolejna kwestią, na której pośliznęli się warszawscy urzędnicy był problem - kto miał zarobić na nowym systemie. Na pewno na śmieciach nie miał zarabiać samorząd – tego zabrania ustawa, która każe wszystkie pieniądze zebrane ze śmieci, przeznaczyć na cel śmieciowy. Czyli największym beneficjentem nowego systemu (czytaj nowych opłat za wywóz śmieci) miały być firmy odbierające śmieci.

To, w jaki sposób miasto przygotowywało się do przetargu, który miał je wyłonić, ujawniło orzeczenie Krajowej Izby Odwoławczej, która rozpatrzyła odwołania od ogłoszonego przetargu na usługi śmieciowe w stolicy.

Zdziwienie budzi ponadto termin ogłoszenia opłat (Rada Warszawy ustaliła wysokość opłat przed ogłoszeniem przetargu) oraz długi, ale to bardzo długi czas, potrzebny miastu na ogłoszenie samego przetargu.

Przetarg dla jednej firmy – MPO

Krajowa Izba Odwoławcza jednoznacznie określiła intencje ratusza, który ustalił warunki przetargu na wywóz śmieci w Warszawie. Przychyliła się do zdania czterech firm - Remondis, Sita, Partner i Byś, które zaskarżyły przetarg na odbiór śmieci w stolicy, twierdząc, że warunki przetargu preferowały MPO. Jeden z najważniejszych zarzutów Izby dotyczył zapisu, zgodnie z którym wykonawcy mieli się wykazać konkretną instalacją regionalną do odbioru odpadów o określonych mocach. To właśnie preferowało konkretnego wykonawcę - MPO.

Jak to się ma do zapewnień rzeczniczki prasowej prezydent miasta z marca: "Przed nami ogłoszenie postępowań, w których wyłonione zostaną firmy, które będą obierały śmieci od warszawiaków po 1 lipca, wobec czego nie chcemy na tym etapie ujawniać szczegółowych analiz, by zapewnić wszystkim firmom zainteresowanym wzięciem udziału w przetargach równy dostęp do informacji?".

Poza tym, jak głosi orzeczenie KIO, opis przedmiotu zamówienia nie określał maksymalnej liczby pojemników, które ma zapewnić wykonawca, ani maksymalnej ilości odpadów do odbioru w ramach wynagrodzenia umownego.

A to oznacza, że odbiór śmieci odbywałby się na zasadzie "widzimisię" firmy odbiorczej i ciągłych kłótni z samorządami, wspólnotami i spółdzielniami, nie mówąc o właścicielach posesji jednorodzinnych.

Niewykorzystane dwa lata na ogłoszenie przetargu

Zastanawiać musi fakt opieszałości, graniczącej z celowym opóźnianiem, ogłoszenia przetargu. Warszawa miała na to, tak jak inne gminy i miasta w Polsce całe dwa lata. Ogłosiła go dwa miesiące przed terminem wprowadzenia całego systemu. (Notabene, przetargi ogłosiło w Polsce tylko 17 proc. gmin). Czy ktokolwiek w urzędzie brał pod uwagę możliwość braku rozstrzygnięcia przetargu i tym samym niedotrzymania terminów wprowadzenia całego systemu?

Kolejne kuriozum - przetarg ogłoszony po ustaleniu stawek za wywóz śmieci

Zupełnym kuriozum okazał się termin ogłoszenia przetargu za wywóz śmieci. Ogłoszono go, gdy już Rada Miasta ustaliła stawki nowych opłat. To tak, jakby osoba, która ma zaoferować nam jakąś usługę wiedziała wcześniej, ile na to mamy pieniędzy.

Zważywszy w dodatku na fakt, że opłata co najmniej dwukrotnie podnosiła stawkę za wywóz śmieci od osoby (wcześniej 8 - 9 zł od osoby, nowa opłata – 19,5 zł za osobę, za śmieci segregowane), nietrudno się domyślić, że firmy startujące do przetargu stały na wygranej pozycji.

A może odpowiedź tkwi w pytaniu - kto komu doradzał i dlaczego?

Okazuje się, że rzesza prawników i innych fachowców zatrudnionych w stołecznym ratuszu nie mogła sobie poradzić z wdrożeniem i opracowaniem nowej ustawy śmieciowej. Jak ujawnia portal TVN24, ratusz już w 2011 r. zdecydował się na zatrudnienie w tym celu firmy doradczej. Wybrano konsorcjum składające się z trzech firm, które za doradztwo zainkasowały… 650 tys. zł.

Podwładni Hanny Gronkiewicz-Waltz tłumaczyli wówczas, że wprowadzenie ustawy śmieciowej w dużej aglomeracji wymaga pomocy eksperckiej. - Aby nie popełnić żadnego błędu, chcemy poradzić się ekspertów – argumentowała na łamach warszawskich mediów Agnieszka Kłąb z biura prasowego ratusza – pisze TVN 24.

Usługi podzielono na trzy bloki tematyczne obejmujące analizy niezbędne do przygotowania uchwały dla Rady Warszawy. Pierwszy dotyczył wysokości opłat, drugi wyłonienia przedsiębiorców, którzy będą odbierać i zagospodarowywać odpady, trzeci - wyłonienie podmiotów, które będą budowały, utrzymywały i eksploatowały instalacje do przetwarzania odpadów. Ostatnie zadanie miało zostać wykonane do 30 czerwca 2013 roku, czyli miesiąc przed wdrożeniem ustawy śmieciowej. Nic dodać, nic ująć.