To, że ludzie chcą głosować w mieście, w którym mieszkają, jest dobre dla demokracji. Ale niekoniecznie dla Patryka Jakiego.
Tysiące obywateli dopisuje się do lokalnych rejestrów wyborców, by móc głosować w miejscu zamieszkania, a nie zameldowania. Ten, kto dzisiaj zechce dopisać się do takiego rejestru, prawdopodobnie nie zdąży już zagłosować w pierwszej turze. Po drodze pojawiła się teoria, że to kandydaci zwożą do miast swoich wyborców. Najpewniej nieprawdziwa.
Wczoraj minął termin ‒ wynikający z kalendarza wyborczego ‒ na dopisywanie się do spisu wyborców. Spis to nic innego jak wykaz wszystkich osób, którym przysługuje prawo do głosowania. Dla każdego obwodu głosowania sporządza go wójt (burmistrz, prezydent miasta) na podstawie rejestru wyborców.
Czym innym jest rejestr wyborców. To lista osób z prawem do głosowania w danej gminie. I tu dopisać możemy się w każdej chwili (w urzędzie lub przez internet, z wykorzystaniem profilu zaufanego). Jednak nasze działanie może zdecydować, czy zagłosujemy w pierwszej turze, czy może tylko w drugiej. Wszystko dlatego, że urząd gminy ma trzy dni na rozpatrzenie naszego wniosku i zweryfikowanie, czy rzeczywiście mieszkamy pod wskazanym adresem (w celu uniknięcia sytuacji, w której liczba wyborców byłaby sztucznie zawyżana). Z sygnałów napływających do naszej redakcji wynika, że samorządy niejednokrotnie dość skrupulatnie to sprawdzają ‒ proszą o akty własności mieszkania, umowy najmu czy rachunki za media. Od decyzji wójta czy burmistrza można się odwołać do sądu rejonowego w ciągu kolejnych trzech dni.
Jeśli więc dopiero dzisiaj wybierzemy się do urzędu w celu dopisania się do rejestru wyborców, może się okazać, że urząd nie zdąży rozpatrzyć naszego wniosku. A to oznacza brak możliwości oddania głosu w miejscu zamieszkania (trzeba będzie udać się tam, gdzie jesteśmy zameldowani).
Skala dopisywania się mieszkańców do rejestrów jest zauważalnie większa niż przed czterema laty. Najbardziej widoczne jest to w Warszawie, gdzie w 2014 r. dopisało się ok. 4,5 tys. osób, a do wczoraj ‒ już ok. 16 tys. W pozostałych miastach skala jest zazwyczaj mniejsza ‒ z reguły to od kilkudziesięciu do kilkuset wniosków.
Wokół sprawy warszawskiej pojawiła się teoria spiskowa, jakoby zwolennicy Patryka Jakiego byli dowożeni do stolicy autokarami. W ten sposób kandydat Zjednoczonej Prawicy miałby zwiększać swoje szanse na wygraną. Pojawiła się nawet argumentacja, że to może zaważyć na wyniku wyborów. W poprzednich wyborach uprawnionych do głosowania w Warszawie było ponad 1,3 mln osób, z czego wzięło udział ponad 600 tys. Czyli taka grupa to ponad 2 proc. głosujących. Można sobie więc wyobrazić, że może ona przeważyć szalę, jeśli w drugiej turze wynik będzie bliski remisu. Tyle że trzeba by przyjąć, że wszyscy dopisujący zagłosują na jednego kandydata. W tę historię ciężko jednak uwierzyć z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, lokalni urzędnicy weryfikują wszystkie wnioski i w razie wątpliwości odrzucają je. Masowe zwożenie wyborców w takiej sytuacji jest utrudnione, jeśli nie niemożliwe. Po drugie, dopisywanie się wyborców można równie dobrze uznać za pożądane działanie profrekwencyjne. W Warszawie mieszka ok. 1,6‒1,7 mln ludzi. Szacuje się, że szara strefa (osoby zameldowane gdzie indziej i rozliczające tam PIT) to nawet 300‒500 tys. mieszkańców, dopisanie się kilku procent z nich nie powinno więc dziwić. Do tego nie są oni monolitem, jeśli chodzi o wyborcze sympatie. ‒ Prawdopodobieństwo, że wszyscy, którzy się dopisali, zagłosują na jednego kandydata, jest więcej niż skromne. To podobna sytuacja, jak z głosującymi za granicą w wyborach ogólnokrajowych. To ciekawe zjawisko, ale bez realnego wpływu na wynik – podkreśla Jarosław Flis.
Z tymi wnioskami zgadza się dr Adam Gendźwiłł z Uniwersytetu Warszawskiego. ‒ Nie znalazłem żadnych przekonujących dowodów, że ci, którzy się dopisują, mają systemowo skrzywione preferencje wyborcze. Przy czym nawet liczba kilkunastu tysięcy osób nie jest w stanie rozstrzygnąć wyborów w Warszawie, bo wcześniejsze różnice między kandydatami zazwyczaj były dużo większe. Poza tym w stolicy konieczna będzie zapewne druga tura. Nie jest też zaskakujące, że ludzie się dopisują, bo przecież w stolicy jest bardzo wiele osób spoza tego miasta ‒ przekonuje ekspert.
Dopisywanie się wyborców do rejestru może być powodem do zadowolenia. Okazuje się, że kilkanaście tysięcy osób wykazało obywatelską postawę i chce głosować. To może także zapowiadać wyższą frekwencję tam, gdzie takie zjawisko występuje. ‒ Wielkomiejski elektorat jest spragniony wyborów i może chętniej na nie pójść. Doświadczenia z USA pokazują, że na wybory, które poprzedzają elekcje rozstrzygające na poziomie kraju o tym, kto rządzi, chętniej idą przeciwnicy obecnej władzy centralnej ‒ podkreśla Jarosław Flis. Przypomina, że podobnie było w wyborach samorządowych w 2002 r., kiedy zmobilizowali się szczególnie przeciwnicy rządzącego wówczas SLD. Może więc się okazać, że to zjawisko zapowiada wyższą frekwencję. I wcale nie jest korzystne dla Patryka Jakiego.