Zmiany w ustalaniu taryf wodno-ściekowych i dodatkowo deklaracja premier Beaty Szydło, że indywidualni odbiorcy nie muszą obawiać się podwyżek wody, stawiają pytanie o rozwój inwestycji wodno-kanalizacyjnych.

Wydaje się ono zasadne, chociażby dlatego, że z wdrożeniem dyrektywy ściekowej jesteśmy daleko w tyle. I tylko patrzeć, jak podzielimy los Grecji albo Luksemburga, na które Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej już nałożył wysokie kary.

Już w 2014 r. resort środowiska alarmował, że aby osiągnąć unijne standardy w gospodarce ściekowej, należałoby w ciągu dwóch lat wybudować 100 tys. km kanalizacji. A to ponad dwa razy więcej, niż udało się nam przez dekadę, odkąd jesteśmy w Unii. A teraz, jak podnoszą niektórzy, zamrożenie cen wody i ścieków tym bardziej nie przyspieszy realizacji unijnych zobowiązań.

A jak wynika z przyjętej 31 lipca przez Radę Ministrów piątej już aktualizacji Krajowego Programu Oczyszczania Ścieków Komunalnych, do 2021 r. (KPOŚK) wydatków nie unikniemy. W najbliższych latach musimy: wybudować 116 nowych oczyszczalni na kwotę prawie 17 mld zł, przeprowadzić inwestycje w 1060 oczyszczalniach, co wyniesie 11 mld zł i zainwestować w przydomowe oczyszczalnie ścieków, na co przeznaczono ponad 97 mln zł. Tymczasem, jak ustaliła Najwyższa Izba Kontroli, tylko w pięciu z 28 przebadanych gmin osiągnięto zaplanowany w KPOŚK na lata 2007–2015 przyrost liczby mieszkańców korzystających z systemu kanalizacyjnego. Jak widać, mamy co robić i jest na co wydawać. Zamrożenie cen bez wątpienia ucieszy konsumentów, ale jest też obawa, że w dłuższej perspektywie może się odbić czkawką.