Połączenie demokracji lokalnej z państwowym autorytaryzmem zwykle pasuje niczym pięść do nosa. Przy czym to samorządowcy są nosem.
Jak zjeść samorządowe ciastko i dalej mieć demokratyczne ciastko, gdy oba wypieki są tym samym ciastkiem? Ten problem spędza Prawu i Sprawiedliwości sen z powiek. Poprzedni rok dowiódł, że samorządy w Polsce odgrywają wielką rolę nie tylko w kwestii wydawania funduszy unijnych, które zostały zamrożone w obawie przed kontrolami CBA (co tak mocno odbiło się na wzroście PKB). Mogą one też być bastionami parlamentarnej opozycji, jak choćby Gdańsk czy Sopot dla Platformy. Albo też stać się szansą na ratunek dla tonącej partii, jak w przypadku Nowoczesnej – Wrocław. Poza tym samorządy to ogromny rezerwuar pieniędzy i etatów, pozwalających ugrupowaniu politycznemu oferować obfite łupy wiernym stronnikom. Jednym słowem, partie mają o co walczyć. Jak na razie Jarosław Kaczyński ujawnił dwa triki, za pomocą których zamierza odbić stolicę i co większe miasta. Jednak wprowadzenie kadencyjności prezydentów i burmistrzów od zaraz oraz rozszerzenie Warszawy na połowę Mazowsza z daleka pachnie naginaniem prawa do granic jego wytrzymałości. Acz jeszcze nie łamie podstawowych zasad demokracji, sprowadzających się do tego, że większość sprawuje władzę. Co może okazać się niewystarczające, bo cały kłopot z demokracją polega na tym, że wyborcy miewają własne zdanie i czasami złośliwie głosują na opozycję. Wówczas rządząca partia może pogodzić się z decyzją suwerena lub uznać, iż wie lepiej, co dla większości jest dobre. Narzucając owo dobro za pomocą pomysłów zaczerpniętych całymi garściami z czasów uzdrawiania II RP.
Bo wyborcy byli złośliwi
„Społeczeństwo polskie choruje na przerost myślenia politycznego” – zdiagnozował podstawowy problem słuchaczom pod koniec października 1933 r. wicemarszałek Sejmu Karol Polakiewicz. Nadzorujący trwającą reformę samorządową polityk podczas konferencji z wielkopolskimi działaczami Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem jasno mówił, jakie są cele obozu władzy. „Czy nie widzimy, że samorząd opanowany wielokrotnie przez czynniki opozycyjne spełnia rację swego istnienia w sporach z władzami państwowymi, jakby z jakimś czynnikiem samorządowi wrogim? Toteż samorząd należy oczyścić z przewagi myślenia politycznego, należy tchnąć w niego ducha fachowości i uwzględnienia we właściwy sposób potrzeb ludności” – deklarował Polakiewicz. „Czynniki polityczne uczyniły z samorządu twierdzę, fortyfikację, z której ostrzeliwują swych przeciwników” – ostrzegał przed nadchodzącą bitwą.
Przypadłość z nadmiernym „myśleniem politycznym” społeczeństwa na szczeblu lokalnym ujawniła się niedługo po zamachu majowym. Utworzony przez Józefa Piłsudskiego obóz sanacyjny gładko przejął centralne urzędy, a na poziomie lokalnym wymieniono połowę starostów. Obywatele nie okazali sprzeciwu, w swej większości pozytywnie przyjmując zachodzące zmiany. Mając nadzieję, iż ukrócą one wszechobecne wcześniej w państwie partyjniactwo. Obóz rządzący z wielkim optymizmem przystępował więc do wyborów samorządowych, zaplanowanych na cały rok 1927. Z powodu rozbiorów nadal na terenie II Rzeczypospolitej obowiązywały trzy systemy samorządowe przejęte po zaborcach. Nie udało się ich wcześniej ujednolicić, co powodowało, że głosowania w miastach i okręgach wiejskich odbywały się w bardzo różnych terminach, uzależnionych od lokalnych przepisów i uwarunkowań.
Wszędzie BBWR przygotował własne listy kandydatów, licząc na łatwy sukces. Dlatego też późniejsze rozczarowanie okazało się tak bolesne. W Radomiu, pierwszym z dużych miast, gdzie na początku maja 1927 r. przeprowadzono wybory, zdecydowanie wygrała Polska Partia Socjalistyczna. Kilka dni później Warszawę zdominowali endecy. Ich triumf w stolicy był rzeczą szczególnie przykrą dla obozu władzy. Do warszawskiej rady miejskiej, liczącej 120 miejsc, weszło aż 47 przedstawicieli Gospodarczego Komitetu Obrony Polskości Stolicy (pod takim szyldem startowało Stronnictwo Narodowe) oraz zaledwie 16 sanacyjnych radnych. Nawet PPS miała o 11 mandatów więcej. Nie lepiej sytuacja przedstawiała się w Wilnie. Choć miejscowa prasa stale atakowała „endecką klikę” rządzącą miastem. „Od ośmiu lat gospodarka Magistratu jest jednym nieprzerwanym skandalem” – zżymał się jeszcze przed głosowaniem „Kurier Wileński”. Mimo to wspólna lista endeków i chadeków wywalczyła 11 mandatów w 48-osobowej radzie miejskiej. O sukcesie mogły też mówić PPS i mniejszość żydowska, które zdobyły po dziewięć mandatów. Natomiast radnych sanacji w ukochanym mieście Marszałka było zaledwie pięciu. Mniej już dziwił fakt, że w Łodzi wygrał PPS. Ogólnie na terenie Kongresówki i województw wschodnich triumfowali albo narodowcy, albo PSL „Piast” lub socjaliści wraz z mniejszościami narodowymi. Wszędzie sanacja dostawała tęgi łomot. Szczęściem dla obozu rządzącego nie musiał on przeprowadzać wyborów w bardzo endeckiej Wielkopolsce. Zaś autonomiczny Górny Śląsk rządził się własnymi prawami. Tak niespójny ustrój samorządowy uchronił BBWR przed ostatecznym blamażem. Dawał też wielkie pole do popisu na przyszłość.
Wnioski z klęski
Kiedy rządzący ochłonęli po wyborczym laniu, zaczęli myśleć co dalej. Fakt, iż na terenie Kongresówki i województw wschodnich ze 1597 mandatów radnych sanacja zdobyła jedynie 90, prezentował się katastrofalnie. Zwłaszcza gdy Narodowi Demokraci w sojuszu z chadekami mieli 490 radnych, organizacje żydowskie 402, a PPS 371. Stare partie od dawna działały w środowisku lokalnym, znały jego niuanse i stworzyły rozliczne powiązania. Natomiast Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem był tworem zupełnie nowym, niezakorzenionym na prowincji. Do tego jeszcze środowisko polityczne związane z Józefem Piłsudskim tworzył dość wąski krąg ludzi. Marszałek wolał mieć kadry niezbyt liczne, za to zaufane. Co zmniejszało szansę na sukces w wyborach lokalnych, przeprowadzonych zgodnie z zasadami demokracji.
W takiej sytuacji rządzący mogli albo trzymać się zasad i pogodzić z dużą rolą opozycji w samorządach, albo zacząć zmieniać zasady. Gdy posiada się pełnię władzy na szczeblu centralnym, ta druga opcja łatwo staje się nadzwyczaj kuszącą. Zwłaszcza że w kluczowych metropoliach rady miejskie wybierały bardzo niewygodne dla sanacji składy magistratu (czyli zarządu miasta) oraz osoby prezydentów. W stolicy prezydentem został naczelny inżynier Warszawy, działacz narodowy Zygmunt Słomiński. Również ze środowisk endeckich wywodził się nowy prezydent Wilna mecenas Józef Folejewski. Na dokładkę Poznaniem rządził od 1922 r. jeden z nestorów ruchu narodowego Cyryl Ratajski. Szczycący się wieloma sukcesami osiągniętymi na niwie rozwoju ekonomicznego stolicy Wielkopolski, m.in. pierwszą w Polsce linią trolejbusową.
Początkowo sanacja próbowała tolerować endeckich prezydentów i opozycyjne magistraty pod warunkiem ścisłego podporządkowania się przez nie nadzorowi władz państwowych. W tym celu przygotowano pośpiesznie dekret, podpisany przez prezydenta Ignacego Mościckiego 19 stycznia 1928 r. Nakazywał on przedstawicielom samorządów poddać się decyzjom administracji państwowej, którą reprezentowali wojewodowie lub starostowie. Nadano im prawo nie tylko kontrolowania jednostek samorządowych, ale też odwoływania ich decyzji, jeśli budziły wątpliwości, czy są zgodne z interesem lokalnym lub państwa. W razie wystąpienia uzasadnionych powodów minister spraw wewnętrznych mógł zdymisjonować prezydenta miasta i mianować na jego miejsce prezydenta komisarycznego. Dekret Mościckiego zaczął wisieć na głowami samorządowców niczym miecz Damoklesa. Grożąc im w każdej chwili dekapitacją. Przy okazji tym samym dekretem zmieniono ustrój stolicy. Warszawa została podzielona na trzy powiaty grodzkie, które nadzorowali starostowie wyznaczani przez ministra spraw wewnętrznych. Natomiast prezydentowi stolicy nieustannie patrzył na ręce komisarz rządu na miasto stołeczne Warszawę Władysław Jaroszewicz. Po działaniach doraźnych Rada Ministrów we wrześniu 1928 r. powołała specjalną Komisję dla Usprawnienia Administracji Publicznej. Jej zadaniem stało się przygotowanie planów całościowej reformy, mającej nie tylko ujednolicić system samorządowy, lecz także pozwolić odbić go z rąk opozycji.
Okiełznywanie magistratów
W oczekiwaniu na całościową reformę administracja państwowa próbowała jakoś ułożyć sobie stosunki z samorządowcami. Proces ten trudno nazwać bezbolesnym, zwłaszcza że urzędnicy rządowi niespecjalnie mieli ochotę respektować uprawnienia władz lokalnych.
„Co prawda na terenie Wielkopolski panowała nieprzychylna atmosfera dla ekipy rządzącej, jednak w stosunkowo wielu przypadkach taki rozwój sytuacji sprowokowała administracja państwowa. A jedną z najważniejszych przyczyn podejmowania błędnych decyzji przez czynniki rządzące w Warszawie był dość często brak rozeznania w sytuacji panującej na prowincji. Było to błędne koło” – opisuje Piotr Okulewicz w pracy „Obóz sanacyjny w województwie poznańskim w latach 1926–1935”.
Postępująca centralizacja sprzyjała coraz szybszemu odrywaniu się władzy od realiów panujących poza Warszawą oraz autorytarnemu narzucaniu decyzji. W najbardziej antysanacyjnej Wielkopolsce, o ile wojewoda poznański Roger hr. Raczyński uchodził za spolegliwego konserwatystę, o tyle wszelkie niepopularne działania brał na siebie wicewojewoda Wawrzyniec Typrowicz. Były starosta nowosądecki przeniesiony do Poznania specjalizował się w dyscyplinowaniu władz lokalnych. „Zawieszanie w urzędowaniu członków wydziałów powiatowych, burmistrzów, członków magistratów, wójtów, sołtysów itp. z różnych powodów było na porządku dziennym. Rewizje zarządów komunalnych, inspekcje pod formalnymi pozorami nie dawały spokoju członkom tych zarządów i nie pozwalały na należyte zajmowanie się zadaniami gospodarki samorządowej” – opisywał w czerwcu 1931 r. „Kurier Poznański”. Czara goryczy przelała się w momencie, kiedy znienawidzony wicewojewoda po konflikcie z popularnym prezydentem Cyrylem Ratajskim usiłował eksmitować go z prywatnego mieszkania. Powszechny opór Wielkopolan sprawił, że wyleciał nie prezydent, lecz wojewoda. Po dymisji Typrowicz pośpiesznie przeniósł się z Poznania do odległego Przemyśla, gdzie założył kancelarię notarialną.
Takich sukcesów samorządowcy odnotowywali jednak coraz mniej. W Warszawie, gdy w 1930 r. upływała kadencja rady miejskiej i należało przygotować kolejne wybory, nagle rząd ogłosił przedłużenie jej urzędowania bezterminowo. Uczyniono to pod pozorem przygotowania reformy samorządowej i zmiany ordynacji wyborczej. Choć wszyscy dobrze wiedzieli, iż władza boi się kolejnej kompromitującej porażki w stolicy. Pogłębiający się kryzys gospodarczy przyniósł wzrost antysanacyjnych nastrojów. Partie umiarkowane i lewicowe zjednoczyły się pod szyldem Centrolewu, nie ukrywając chęci zakończenia rządów Piłsudskiego. Wkrótce na polecenie Marszałka doszło do brutalnej rozprawy z opozycją, której przywódcy wylądowali w Twierdzy Brzeskiej. Rząd, zajęty przywódcami wrogich partii, mniej uwagi poświęcał samorządowcom. Warszawscy radni trwali więc w stanie zawieszenia, skazani na zajmowanie się codziennymi sprawami stolicy. Doszło do tego, że sami złożyli skargę do Najwyższego Trybunału Administracyjnego, żądając rozpisania nowych wyborów. Sędziowie uznali ją za bezzasadną i stan tymczasowości trwał kolejne lata.
Lokalnie dobra zmiana
„Na razie muszę się stanowczo zastrzec przeciw imputowaniu rządowi nieistniejących tendencji krępowania życia samorządowego” – oświadczył z trybuny sejmowej 22 stycznia 1932 r. minister spraw wewnętrznych Bronisław Pieracki. „Zastrzegając rządowi wpływ na personalia wykonawczych organów samorządowych, omawiany projekt nie ogranicza w niczem samodzielności instytucji samorządu” – studził obawy opozycji, czy finalizowana reforma nie przyniesie likwidacji samorządności. Wedle Pierackiego państwo chciało sobie zagwarantować jedynie: „możności zapobiegania powszedniemu dziś niestety zjawisku, że niewłaściwi kierownicy instytucji samorządowych doprowadzają je do katastrofy finansowej”. Szefowie opozycyjnych klubów parlamentarnych nie chcieli jakoś tym zapowiedziom dać wiary, a czas pokazał, iż mieli rację.
Uchwalona 23 marca 1933 r. tzw. ustawa scaleniowa ostatecznie podporządkowywała władze lokalne administracji państwowej. Wojewodowie oraz starostowie otrzymali prawo zatwierdzania uchwał rad miejskich i gminnych. Natomiast minister spraw wewnętrznych mógł nie tylko odwoływać burmistrzów i prezydentów, ale też rozwiązywać poszczególne ciała samorządowe. Zyskując w ten sposób władzę absolutną. Zaś samorządowcom na pociechę pozostała możność skargi do Najwyższego Trybunału Administracyjnego. „My i to przetrzymamy, bo życie silniejsze jest ponad starostów i wojewodów i przejdzie do porządku dziennego nad nimi” – skomentował zmianę podczas posiedzenia zarządu Związku Miast Polskich prezydent Poznania Cyryl Ratajski. Jego optymizm wkrótce miał zostać wystawiony na ciężką próbę.
Zresztą samorządowcy sami dostarczali realnych powodów państwowym urzędnikom do wzięcia ich za twarz. W Wilnie prezydent Józef Folejewski z wielką pompą ogłosił utworzenie spółki TOMMAK, której głównym udziałowcem została szwajcarsko-polska spółka Arbon. Zaoferowała ona miastu flotę nowoczesnych autobusów mających zapewnić wygodną komunikację mieszkańcom. Kiedy Wilno podpisało umowę, w połowie 1932 r. „Kurier Wileński” doniósł czytelnikom, że w radzie nadzorczej czerpiącego krociowe zyski z kontraktu TOMMAK-u zasiadają Józef Folejewski oraz kierownik działu samochodowego Dyrekcji Robót Publicznych Wilna Kazimierz Krukowski. Prezydent wszystkiemu zaprzeczył, twierdząc, iż nie miał pojęcia, że znajduje się na liście członków rady nadzorczej. Czemu niespecjalnie dano wiarę. A po rozmowie z wojewodą Zygmuntem Beczkowskim musiał podać się do dymisji. Na życzenie wojewody Rada Miejska kolejnym prezydentem wybrała życzliwego sanacji lekarza społecznika Wiktora Maleszewskiego.
Tymczasem wielkimi krokami nadchodziły nowe wybory, przygotowywane wedle zmienionych reguł. Związana z Ruchem Narodowym „Gazeta Warszawska” w artykule pod znamiennym tytułem „Ich samorząd” zarzucała sanacji „zupełną bezprogramowość w zakresie samorządu”. Jedynym programem obozu piłsudczyków miało być całkowite zawłaszczenie dla siebie władzy na szczeblu lokalnym. W odpowiedzi prosanacyjna „Ziemia Radomska” na pierwszej stronie pytała: „Chcielibyśmy nareszcie dowiedzieć się, na czem polega i w czem się wyraża »programowość« obozu endeckiego w zakresie samorządu. Dotychczas wiemy jedynie, że endecja uważa samorząd terytorialny za teren walki politycznej o władzę w państwie i do takich poglądów głośno i otwarcie się przyznaje w swych enuncjacjach programowych”. Zgodnie z oficjalną linią propagandową rządu pismo oskarżało endeckich radnych o: „Zabagnieniem finansów miejskich, obciążeniem ludności nieprodukcyjnemi ciężarami, stwarza synekury dla »swoich« ludzi i obsadzenia wszelkich stanowisk w samorządzie miejskim nie według przydatności, zdolności i rzetelności ludzi, ale według sławetnego »klucza partyjnego« – tak właśnie wygląda »ich samorząd«” – podkreślano. Kiedy opozycyjne partie uderzały w niekompetencję oraz niedemokratyczne poczynania obozu rządzącego, ten odpowiadał pomawianiem oponentów o tworzenie lokalnych sitw, niegospodarność i korupcję. Przy czym to „sanatorzy” już mieli pewność, że tym razem odniosą sukces.
Samorządy odbite
„Mając sposobność rozmawiania z warszawskimi znajomymi na stanowiskach »kierowniczych«, a także osobiście z prezydentem Mościckim, byłem zdumiony tym, jak fałszywie optymistyczny obraz stosunków panujących w Wielkopolsce, oparty niewątpliwie na raportach BBWR i administracji, posiada prezydent i rząd” – zapisał we wspomnieniach pt. „W służbie publicznej na dwóch kontynentach” starosta gnieźnieński Julian Suski. Po kilku latach niepodzielnych rządów i sfałszowaniu wyników wyborów parlamentarnych sanacyjne elity popadały w coraz głębsze samozadowolenie. Faktycznie sprawozdania słane z różnych stron kraju dawały ku temu wiele powodów. „W obawie, by nie zostać posądzonym o nieudolność i nie narazić się na utratę zajmowanego stanowiska, opisywali oni (wojewodowie i starostowie – red.) stan nastrojów w taki sposób, by zadowolić przełożonych, a nie by poinformować o problemach istniejących w rzeczywistości i znaleźć drogi ich rozwiązywania” – podkreśla Piotr Okulewicz. Dlatego wyniki wyborów lokalnych, przeprowadzonych w czterech turach na kolejnych obszarach II RP między listopadem 1933 a kwietniem 1934 r., okazały się dla władzy nie do końca satysfakcjonujące. Choć przedsięwzięto wiele kroków, by stały się one wielkim sukcesem sanacji.
Na wstępie, przewidując możliwą klęskę, nie rozpisano w ogóle wyborów w stolicy. W miastach, gdzie nie napotykano na silny opór, forsowano tzw. listy kompromisowe BBWR. Starano się przyciągnąć na nie popularnych działaczy lokalnych nieodnoszących się wrogo do rządu. Jednocześnie blokując rejestrację list partyjnych. „W przypadku wystawienia listy kompromisowej głosowanie nie odbywało się, gdyż jedyną listę uznawano za wybraną” – pisze Ryszard Szwed w monografii „Samorządowa Rzeczpospolita 1918–1939”. Na zupełnej prowincji starostowie i wójtowie dbali o „cud nad urną” i znajdowano w nich nadspodziewanie wiele głosów oddanych na BBWR. Ustawa scaleniowa pozwoliła też przeprowadzić odsiew zbyt nieprawomyślnych kandydatów opozycji za pomocą testu na... znajomość języka polskiego. Przepis ten ustanowiono z myślą o mniejszościach narodowych, lecz okazał się skuteczną zaporą dla kandydatów z list endeckich. Egzaminy polegały m.in. na poprawnym zapisaniu takich zdań, jak: „Chrząszcz brzmi w trzcinie”, „Mleko się zwarzyło” czy też „To dał Bóg, że buk wpadł w Bug”. „Jeżeli będziemy pamiętać, że zdania te mieli zapisywać rzemieślnicy, niekiedy z trzydziestoletnim stażem, którzy języka ojczystego uczyli się w czasach zaborów, to zrozumiałe stanie się, że zadanie to dla wielu okazywało się nie lada problemem” – opisuje Piotr Okulewicz.
Dzięki tak różnorodnym działaniom Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem zdobył ostatecznie ok. 55 proc. wszystkich mandatów radnych. Wielkim sukcesem chwalono się w Krakowie, gdzie zdominowana przez BBWR Rada Miasta wybrała na prezydenta dawnego podkomendnego Marszałka Mieczysława Kaplickiego. Również w Wilnie magistrat przejęli ludzie z obozu sanacyjnego, zdobywając aż 34 mandaty w 48-osobowej radzie. Dzięki temu można było zachować pozory demokracji i prezydenta komisarycznego Wiktora Maleszewskiego wybrać na to samo stanowisko. Jedynie w Poznaniu nic nie poszło zgodnie z planem. Na listę obozu narodowego zagłosowało tam aż 51 proc. wyborców, co pozwoliło mu zdobyć 35 mandatów w 64-osobowej radzie miasta. Blok sanacyjny miał zaś tylko 26 mandatów. Musiał więc liczyć na nieustanne wsparcie całej administracji państwowej. Kiedy endecy zdecydowali się ponownie wybrać na prezydenta Cyryla Ratajskiego, wojewoda nie zatwierdził decyzji rady, a minister spraw wewnętrznych wyznaczył własnego prezydenta komisarycznego w osobie płk. Erwina Więckowskiego. Awansowanie na prezydenta miasta wiceszefa tamtejszego okręgu wojskowego, który nawet nie urodził się w Wielkopolsce, poznaniacy uznali za wielki afront. Cały samorząd długo stawiał zaciekły opór. „W końcu Rada została rozwiązana przed upływem kadencji dekretem ministra spraw wewnętrznych z dnia 25 września 1935 roku, o czym tymczasowy prezydent miasta płk Erwin Więckowski powiadomił radnych następnego dnia. Posiedzenie Rady Miejskiej, zwołane na 26 września 1935 roku, po odczytaniu wspomnianego dekretu, co zajęło zaledwie dwie minuty, zostało natychmiast zamknięte” – zapisał Stanisław Antczak w opracowaniu „Organizacja samorządu miejskiego Poznania w latach 1934–1939. System rządów komisarycznych”.
Tak następowała agonia samorządności lokalnej. Na deser władze zostawiły sobie stolicę. Jej trwającą niezmiennie od lat Radę Miejską zaatakowano na łamach prorządowej prasy, oskarżając o liczne nadużycia oraz niegospodarność. Podkreślając, że z budżetu miasta wynoszącego w 1934 r. ok. 100 mln zł aż 47 proc. środków zaplanowano wydać na pensje dla administracji lokalnej i świadczenia emerytalne. Prezydent Zygmunt Słomiński sam też dał wiele powodów do takich napaści. Jego sztandarowy projekt inwestycyjny, czyli nowoczesne osiedle na Żoliborzu, w całości miało zostać zasiedlone przez pracowników samorządowych. Minister spraw wewnętrznych Bronisław Pieracki znalazł więc łatwo pretekst, by na początku marca 1934 r. nakazać rozwiązanie Rady Miejskiej i odwołać prezydenta stolicy. Na jego miejsce powołał wiceprzewodniczącego BBWR Mariana Zyndram-Kościałkowskiego. Gdy jednak wkrótce zginął w zamachu, to Kościałkowski przejął kierowanie MSW. Wówczas w Warszawie zastąpił go były wiceminister skarbu Stefan Starzyński.
Ten stan rzeczy ostatecznie zalegalizował dekret Mościckiego z 24 września 1934 r. Ustawiał on tymczasową radę miejską, której 36 członków mianował minister spraw wewnętrznych. Rada zaś dokonywała wyboru prezydenta miasta i jego pięciu zastępców w jak najbardziej demokratycznym głosowaniu. Dziwnym trafem wszyscy nominaci szefa MSW Zyndram-Kościałkowskiego popierali Starzyńskiego. Tak operacja odbijania samorządów dobiegała końca. W nieco późniejszym terminie odebrano jeszcze z rąk PPS Łódź, gdzie także na stałe osadzono prezydenta komisarycznego. „Będzie to nie samorząd, ale państworząd” – cierpko skomentował zachodzące w kraju zmiany endecki „Głos Narodu”. Obywatelom wprawdzie pozostawiono możność głosowania, lecz ich lokalnych przedstawicieli wybierał rząd.