Smog w Warszawie, smog w Krakowie, smog na Śląsku. Tej treści komunikaty obiegły w grudniu kraj. Kto zawinił? Złe piece, zły węgiel, spalanie śmieci, stare samochody – to najczęściej wskazywani winowajcy. W ślad za tym idą projekty krajowych rozporządzeń i lokalnych uchwał dotyczących jakości pieców czy paliw, kar za palenie śmieciami, a miasta coraz poważniej zastanawiają się nad zakazem wpuszczania starych samochodów do centrów.
To prawda. Jest fatalnie i trzeba działać szybko. Ale rządzące elity, czy to lokalne, czy krajowe znowu chcą przyjmować regulacje, które najbardziej uderzą w biedniejsze grupy społeczne. A wydaje się, że można, i jak mówią w dzisiejszym tekście nasi eksperci, wręcz trzeba zacząć inaczej. Przede wszystkim od diagnozy problemu. Bo im ktoś dokładniej przygląda się danym, tym bardziej zastanawia się, gdzie tak naprawdę danego dnia te przekroczenia występują, czyli kto konkretnie zawinił. Nawet w bogatej stolicy łatwiej jest gołym okiem, z wysokiego piętra wieżowca, stwierdzić, ze smogowa czapa częściej niż inne dzielnice przykrywa prawie pozbawiony sieci ciepłowniczej Wawer niż prześledzić to na dostępnych w internecie wynikach stacji pomiarowych. Bo w Wawrze takiej stacji nie ma. W internecie można przeczytać, że włodarze wręcz nie chcą takich stacji u siebie, bo wskazywałyby one na jeszcze większe zapylenie niż to z dostępnej mapy, czyli uśrednione.
Nic bardziej błędnego. Podstawą do pokonania problemu jest jego dobre rozpoznanie. Kiedy wiadomo, gdzie konkretnie jest źle, łatwiej odkryć, kto naprawdę truje. I tam starać się zapanować nad problemem. Sprawdzając jakość paliwa w lokalnych składach, kontrolując co spalają miejscowe zakłady i warsztaty, stawiając na docieplanie budynków, na ogół tych biednych, jednorodzinnych czy na wymianę pieców na lepsze, jeśli inne działania nie skutkują. Niekiedy warto zastanowić się nad doprowadzeniem sieci ciepłowniczej. Ale przede wszystkim – i to działanie jest najtańsze, trzeba uczyć mieszkańców, jak prawidłowo palić w piecu. Tak robią to znacznie bogatsze od nas kraje – choćby Austria i Szwajcaria. Bo w tym atakowanym przez wszystkich piecu-kopciuchu też można palić ekologicznie. Rozpalając go nie od dołu, a od góry. I na dodatek można oszczędzić przy tym paliwo – nawet do 30 proc., czyli nie tylko nie trzeba dokładać, ale wręcz dobrze wyuczony obywatel może zyskać. Konkurs na najczystszy dym z komina – to brzmi dzisiaj niepoważnie. Ale nauka palenia w piecu dałaby na obecnym etapie chyba największą szansę na bezkosztową poprawę sytuacji. Może nie do poziomu oczekiwanego przez UE, ale na pewno takiego, który mieszkańcom przyniósłby ulgę, i to od razu. Mam tylko jedną wątpliwość – jeśli sposób jest bezkosztowy, to nie da się na nim zarobić. A jeśli tak, to komu się to opłaci?
Niestety, podejmowane inwestycje w piece, fotowoltaikę czy pompy ciepła szybkich efektów nie dadzą, bo na obecnym naszym poziomie finansowym są po prostu za drogie. Piec za 12 tys. zł opalany paliwem dwukrotnie droższym od zwykłego drewna czy węgla i dodatkowo wymagający corocznego specjalistycznego serwisowania, nawet jeśli będzie wymagany krajowym prawem, z pewnością nie znajdzie się w ubogim domu, czyli tam, gdzie można podejrzewać, że ludzie palą z biedy złym opałem i śmieciami. A na akcję 12 000+ ani rządu, ani samorządów stać nie będzie. Pewnie też natychmiastowych efektów nie przyniesie rozporządzenie nakazujące stosowanie opału odpowiedniej jakości. Ale tu szanse na sukces są większe. Bo składów opału, nawet wliczając sklepy internetowe, jest zdecydowanie mniej niż pieców. A tony mułu węglowego to nie igła w stogu siana. I nieco podszkolony strażnik miejski będzie w stanie ocenić, kto złe paliwo rozprowadza.