Ale jestem wkurzona – takie słowa słyszę od kolejnej zaprzyjaźnionej matki, której dzieci albo dopiero zaczęły szkołę, albo są w starszych klasach. Powód? Kolejna reforma wywracająca system edukacji do góry nogami. Nasze rozmowy, rozmowy rodziców, nie toczą się wokół tego, czy ministerstwo wymyśliło dobry system, który poprawi wyniki gospodarcze kraju za 20 lat i czy dzięki zmianie podniesie się poziom wykształcenia – jak to określa minister edukacji Anna Zalewska – nowych elit Rzeczypospolitej. Nie. Rozmowy dotyczą problemów tu i teraz, tych, które dotkną naszych dzieci.
Bo każdy z kolejnych eksperymentów – inaczej trudno to nazwać, bowiem żadnego do tej pory nie udało się nawet ocenić – odbywa się na dzieciach, które chodzą w tej chwili do szkoły. Które zaczęły edukację według jednego schematu, wprowadzanego i tak w niekończącym się chaosie, a kończyć będą według innego.
Koleżanka A jest naprawdę wściekła. Mówi, że najzwyczajniej w świecie czuje się zrobiona w konia. Długo z mężem dyskutowali, jaką szkołę wybrać dla syna. On chciał niepubliczną, ona przekonywała, że tę najbliżej domu. Jej tok myślenia był prosty: wolała posłać dziecko do najbliższej podstawówki. Nie tej, która może się pochwalić najlepszymi wynikami na koniec roku. Ale takiej, do której jej 7-latek nie będzie musiał dojeżdżać, tylko widzi ją z okna, w której będzie miał kolegów z bloku obok, którzy zadzwonią domofonem, by wyciągnąć go na grę w piłkę na boisku. Plan był taki, że po sześciu latach, na kolejnym etapie edukacji, gimnazjum wybiorą z rozwagą. – Janek już wtedy będzie sam jeździł autobusem. Nie będzie problemu, by ta szkoła była gdzieś dalej – opowiadała mi A trzy lata temu. Teraz pluje sobie w brodę, że nie posłuchała męża. Janek utknął w tej nie najlepszej podstawówce na osiem lat. – Kompletnie inaczej planowałabym jego edukację, gdybym wiedziała, że tak to się skończy – wścieka się.
Podobne odczucia ma B, matka dwójki synów. Też jest zdenerwowana. Jeden jest już w szkole, ale nie ma łatwo. Bystry chłopak, lecz myśli nietuzinkowo. W podstawówce ciągle ma pod górkę. Za dwa miesiące trafi do szóstej klasy. – Ciągle interweniujemy w szkole, ale myśleliśmy, że wytrzymamy, bo to jeszcze tylko rok. Syn też się z tego cieszył. Teraz wiem, że nie ma szans na nowy start, bo będzie w tej samej placówce przez kolejne trzy lata – mówi mi ze smutkiem. Dwa dni po ogłoszeniu reformy napisała mi na FB późnym wieczorem: „Jezu, jak ja się martwię tą szkołą”.
Daria, której córka chodziła do tej samej podstawówki co moja, pisze na swoim blogu Diora.me: „Jestem wściekła, a furia przesłania mi oczy. Jak można wywracać do góry dnem system, który owszem, poprawek potrzebuje, lecz na pewno nie rewolucji! (...) Słuchałam dzisiaj w osłupieniu wypowiedzi minister edukacji narodowej – podobno dla nauczycieli i uczniów zmiany mają być niezauważalne. Ciekawa koncepcja... Do podstawówek mają dołączyć dwa roczniki nastolatków, z którymi nauczyciele klas 1–6 nie mieli do czynienia niemal od dwudziestu lat”. I dodaje, że martwi się o syna. „Na szczęście czwartą klasę zacznie normalnie, ale co potem? Pseudogimnazjum? Nie będzie mógł wybrać miejsca nauki, zgodnie z możliwościami, zainteresowaniami, tylko jak skazaniec powędruje z klasą tam, gdzie go przydzielą? Bo w naszej szkole nie będzie szans na wciśnięcie ośmiu klas...”.
No właśnie, to kolejny kłopot – miejsce. Fizycznie nie wiadomo, gdzie te dzieci się „wciśnie, upchnie”. C – inna matka – mówi mi zdecydowanym tonem, że ona ma już naprawdę dość. Jej dzieci chodzą do szkoły społecznej, w której nie ma miejsca na dwie, a potem cztery dodatkowe klasy. – Pójdą więc albo do jakiegoś gimnazjum społecznego, które będzie miało klasy VII–VIII, więc i tak nie zostaną ze swoją klasą i szkołą. Albo będą przez dwa lata uczyć się w wynajętych salach lub w kontenerze. Tak czy siak raczej nie będzie to dla nich z korzyścią – denerwuje się. Ma trójkę dzieci. Tylko najstarszy syn skończy szkołę zgodnie z tym, co zapowiadano, kiedy zaczynał.
Z kolei D, przyjaciółka z dzieciństwa, ma jeszcze inny powód do złości. Kiedy wysyłała swoje dziecko do szkoły, to jednym z powodów tej decyzji było to, że chciała uniknąć tłoku. Dla niewtajemniczonych – chodzi o to, że teoretycznie we wrześniu 2012 r. wszystkie sześciolatki miały iść do szkoły (choć to się potem wiele razy zmieniało) – teraz ten tłok dopadnie jej dziecko w liceum. Jakim cudem? Okazuje się, że świeżo upieczeni ośmioklasiści będą zdawać w tym samym momencie do liceum, co ich koledzy, ostatni Mohikanie, którzy jeszcze poszli do gimnazjum. W liceum powstanie dziwna hybryda – dwie pierwsze klasy liceum: jedna będzie dla uczniów ze starego systemu, którzy zostaną w liceum w sumie trzy lata. A druga, pierwsza dla świeżaków, pierwszego rocznika nowego eksperymentu, którzy trafią na cztery lata. Zresztą B (ta, której sprawa szkoły spędza sen z powiek) też dywaguje, że może się okazać, że do liceum będą z jej synem zdawać dzieci, które będą po roku nauki więcej. Czy egzamin będzie ten sam dla obu roczników? Podobnie zresztą uważa inna matka: boi się, że to, co dzieci obecnie przerabiają przez trzy lata w gimnazjum, będzie trzeba zmieścić w dwu ostatnich latach podstawówki. Uważa, że powinny być dwie różne podstawy programowe. I dwa różne egzaminy. Ale MEN milczy.
Kolejna koleżanka pisze do mnie, że po pierwszej fali wściekłości teraz próbuje zrozumieć, jak w praktyce te zmiany będą przeprowadzone. Bo w szkole jej córki – z powodu większej liczby dzieci, które musieli przyjąć w zeszłym roku – już ledwo znaleźli dla nich miejsce. – Tam się jeszcze dwa roczniki po prostu nie zmieszczą – podkreśla.
A wiecie, co najbardziej denerwuje rodziców? Dlaczego w rozmowach, wpisach na portalach i petycjach do ministerstwa – które już powstają – przewija się ten sam motyw: mamy dość, krew nas zalewa, jesteśmy wściekli. – Chodzi o brak ciągłości decyzji państwa, traktowania dzieci przedmiotowo – tłumaczy jedna z matek. – Chaos i zmęczenie stanem permanentnej reformy – dodaje inna. Nasze dzieci są ciągle „reformowane”, poddawane eksperymentom edukacyjnym. – Niezależnie od tego, co jest lepsze – czy ośmioletnia podstawówka, czy sześcioletnia i gimnazjum – reformę należałoby wprowadzić dopiero od następnego roku szkolnego i objąć nią dzieci dopiero rozpoczynające szkołę. I zła jestem, że nikt nie zapytał ani mnie, ani dzieci o opinię – tłumaczy mi C.
Kiedy pytam jedną z matek, której dwójka dzieci chodzi do szkoły w małej miejscowości na wschodzie Polski, co myśli o reformie, jej odpowiedź jest symptomatyczna: „A którą reformę masz na myśli?”. Po czym dodaje, że ją denerwują wszystkie zmiany, które nie są konsekwentne. Jak można wysłać dwa roczniki dzieci wcześniej do szkoły, zrobić sztuczny tłum, opustoszać przedszkola, zatrudniać nauczycieli, a teraz siedzieć w pustych klasach, zaś dzieci są poupychane w przedszkolach na siłę i mają dwa lata zerówki ekstra?
Atmosferę dobrze podsumowuje pytanie, które zadała jedna z naszych redakcyjnych koleżanek, kiedy rozmawialiśmy o wprowadzanych zmianach. Zapytała, czy ktoś może jej zagwarantować, że kiedy w przyszłym roku wyśle dziecko do szkoły, to nie będzie kolejnej wolty. Nie. Nikt nie może jej tego zagwarantować. Poczucie zaufania do państwa w tej kwestii jest zerowe.
Sama dobrze rozumiem ten stan permanentnego edukacyjnego niepokoju. Mam trójkę dzieci i każde uczy się według innego systemu. I nigdy mi przez myśl nie przeszło, że wybranie szkoły będzie takim stresem. Najgorsze jest to, że niczego nie można zaplanować. I da się przygotować dzieci na to, co je czeka.
Zaczęło się od najstarszej córki – ta poszła do szkoły w wieku siedmiu lat w 2009 r., kiedy po raz pierwszy można było posyłać sześciolatki. To był początek reformy obniżającej wiek szkolny. Co to znaczy? Ano że uczyła się z podstawy programowej dostosowanej dla tych młodszych dzieci. Tymczasem ona była po pięciu latach edukacji przedszkolnej (poszła jako dwuipółlatka do przedszkola, ale nie chcieli jej przyjąć po czterech latach edukacji przedszkolnej do pierwszej klasy. W efekcie repetowała zerówkę, by następnie trafić do klasy z łatwiejszym programem). Syn do szkoły trafił po trzech latach przedszkola, czyli po dwa lata krótszym przygotowaniu – nie dość, że o rok młodszy niż ona. Różnica jest widoczna: choćby samo wyćwiczenie ręki do pisania. Ale mniejsza z tym. Najgorsze były nerwy związane z wysłaniem syna do szkoły. Nie mogliśmy się zdecydować, czy już teraz ma iść jako sześciolatek, czy może dopiero za rok. Co innego radziły przedszkolanki, co innego pedagog z poradni. Ostatecznie to my, rodzice, mieliśmy zadecydować. Padło na zerówkę.
Mogliśmy chcieć go tam wysłać, lecz co z tego, jak nie było już w niej miejsca. Do ostatniej chwili ani my, jego rodzice, ani nasze dziecko nie mieliśmy pojęcia, czy będzie w I klasie, czy zerówce. W szkole kazali mi zapisać syna do pierwszej klasy, tłumacząc, że może w wakacje zwolni się miejsce w zerówce. Nie zwolniło. Został w pierwszej klasie. Od zeszłego roku pyta mnie, czy będzie szedł do gimnazjum jak siostra, czy zostanie z kolegami jeszcze kilka lat. Nie byłam mu w stanie odpowiedzieć. I nadal nie jestem – skąd mam wiedzieć, że zostanie z kolegami i tą samą wychowawczynią? Pewnie przeniosą ich na ostatnie dwa lata do innego budynku. Z innymi nauczycielami. A dzieci? Znając życie, rodzice zadbają o to, by wybrać dwa ostatnie lata – przed egzaminem do liceum – w najlepszej szkole. Przecież przenieść zawsze można. Ale już nie będzie jasnych kryteriów, tylko szary rynek niepisanych reguł i znajomości.
Moją najmłodszą czeka szkoła. Żyłam w błogim przeświadczeniu, że jeszcze ma dwa lata w przedszkolu. Dlatego przeżyłam szok, kiedy niedawno spotkałam koleżankę, której córka jest zaledwie o kilka dni starsza od mojej. – Tosia od września będzie w szkole – oznajmiła mi z uśmiechem. Zdębiałam. Może coś przegapiłam? Przez sekundę nie mogłam zrozumieć, o co chodzi. Potem pojęłam, że jej Tosia idzie już teraz do szkolnej zerówki, by za rok pójść do pierwszej klasy. I zrozumiałam, że mnie znowu czeka ten cyrk, kiedy, jak i gdzie będzie chodzić moja córka. Z tym, że już w zupełnie nowym, nieznanym mi systemie – innym niż ten, przez który przechodziła dwójka starszych dzieci. Po raz pierwszy zostaną wprowadzone cztery lata (a nie trzy jak do tej pory) kształcenia wczesnoszkolnego. Co zresztą zmieniło moje myślenie o jej przyszłości, że jak tak, to może jednak wysłać ją w wieku sześciu lat?
Kilka dni temu, wyprawiając dzieci na wakacje, spytałam najmłodszą: a ty byś chciała wcześniej czy później iść do szkoły? Spojrzała na mnie z politowaniem. I odpowiedziała bez zawahania: Później. Widocznie już wie, z czym to się je.
Nasze rozmowy, rozmowy rodziców, nie toczą się wokół tego, czy Ministerstwo Edukacji wymyśliło dobrą reformę. Nie. Rozmowy dotyczą problemów tu i teraz, tych, które dotkną naszych dzieci. Bo każdy z kolejnych eksperymentów odbywa się na dzieciach, które chodzą w tej chwili do szkoły. Które zaczęły edukację według jednego schematu, wprowadzanego i tak w niekończącym się chaosie, a kończyć będą według innego.