Niektóre polskie ustawy są jak amerykańska konstytucja – obowiązują latami i nikt nie ma zamiaru ich zmieniać. Inne są jedynie przyczyny takiego zaniechania.
W przeciwieństwie do najstarszej na świecie ustawy zasadniczej powodem braku zmian krajowych przepisów nie jest ich uniwersalność. Przyczyna jest dużo bardziej prozaiczna, a wręcz asekurancka. Jak mawiają prawnicy – lepiej niektórych przepisów nie dotykać, bo można się sparzyć lub coś zepsuć.
Politycy z powodzeniem stosują tę zasadę w przypadku kodeksu pracy. Niezbędne korekty i częściowe modyfikacje wprowadzają na bieżąco, ale systemowych zmian w tej konstytucji zatrudnienia nie wdrażano od 20 lat. Nie trzeba chyba nikomu przypominać, jak bardzo dynamicznie zmieniał się w tym czasie rynek pracy. Powszechne stały się niestandardowe formy zatrudnienia (umowy cywilnoprawne, praca tymczasowa, samozatrudnienie), wykształciła się polityka prorodzinna (której podstawowym elementem są urlopy dla rodziców), zmieniała się struktura pracodawców i zatrudnionych.
Brak gruntownych zmian w k.p. powoduje, że ustawa jest coraz bardziej oderwana od rzeczywistych potrzeb rynku pracy. Zagwarantowane w nim uprawnienia stają się dla wielu osób albo nieosiągalne, albo są jedynie pobożnymi życzeniami, których w praktyce można dochodzić, dopiero gdy nie ma się już nic do stracenia, czyli gdy pracodawca wręcza zatrudnionemu wypowiedzenie. Receptą na poprawę sytuacji może być pomysł powołania komisji kodyfikacyjnej prawa pracy, która ma opracować projekt nowego k.p. Propozycję taką przedstawił na łamach DGP wiceminister rodziny, pracy i polityki społecznej Stanisław Szwed. Może ona stać się faktem, o ile zgodę na takie rozwiązanie wyrażą partnerzy społeczni. Oto kilka argumentów przemawiających za gruntowną zmianą k.p.
Znak czasu
Amerykańska konstytucja obowiązuje od ponad 200 lat, a polski kodeks pracy – od 41. Jednak Polska to nie USA, a k.p. to nie zwięzła ustawa zasadnicza. Uchwalano go w szczycie epoki gierkowskiej, a więc w czasach gospodarki centralnie planowanej. Miał odpowiadać na ówczesne potrzeby, wynikające z tego, że większość osób w tamtym czasie była zatrudniona albo w przemyśle, albo w rolnictwie. Tymczasem dziś najwięcej osób pracuje w usługach. Ponad 3 mln osób jest zatrudnionych w małych firmach, a ich właściciele nie znają na wyrywki wszystkich artykułów k.p. i tysięcy zawartych w rozporządzeniach wykonawczych.
Jestem pewien, że gdyby Państwowa Inspekcja Pracy chciała co do przecinka egzekwować wszystkie przepisy dotyczące prawa pracy w Polsce, połowę tych podmiotów trzeba byłoby zamknąć, a zatrudnione w niej osoby straciłyby etaty. Kodeks pracy w większym stopniu powinien dostrzegać przemiany, jakie nastąpiły w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. Nie wystarczy wyrzucenie z niego socjalistycznej preambuły (zresztą dopiero w 1996 r.) i dodanie przepisów o dyskryminacji albo mobbingu.
Zakres stosowania
Konstytucja USA składa się z ośmiu artykułów i 27 poprawek. Polski k.p. ma 305 artykułów. Teoretycznie jest konstytucją zatrudnienia, ale w praktyce raczej szerokim zbiorem reguł, które na co dzień stosują tysiące firm. Bo w Polsce – w przeciwieństwie np. do Niemiec – nie rozwinęła się praktyka zawierania układów zbiorowych. Dlatego kodeks jest coraz bardziej rozbudowany i szczegółowy. Skoro na szczeblu zakładu lub branży pracodawcy i pracownicy nie są w stanie określić odpowiadających im warunków pracy, musi to regulować ustawa.
W tym znaczeniu k.p. stał się podręcznikiem zatrudniania – sięga się po niego w przypadku każdej wątpliwości dotyczącej warunków podejmowania i wykonywania obowiązków zawodowych. Zdaniem niektórych to wygodne rozwiązanie, ale ma jeden podstawowy mankament – żaden, nawet najbardziej rozbudowany akt prawny nie unormuje każdego problemu, nie rozstrzygnie wszystkich wątpliwości, nie przesądzi o sposobie postępowania w każdej sytuacji. Będzie za to coraz mniej zrozumiały.
Potrzeba zmiany
Jak już wspomniałem, amerykańska ustawa zasadnicza od 1789 r. (a więc przez 227 lat) była zmieniana 27 razy (tyle poprawek do niej przyjęto). Polski k.p. w ciągu 41 lat nowelizowano blisko stukrotnie. W rezultacie stał się mało czytelny, coraz trudniejszy w stosowaniu i skomplikowany. Nie polepsza sytuacji to, że wiele instytucji i osób uważa się za gospodarzy tej ustawy, czyli czują się one upoważnione do przygotowywania i forsowania zmian jej przepisów. Naturalnym gospodarzem jest oczywiście resort pracy, co nie przeszkadza w przygotowywaniu kolejnych projektów zmian przez np. posłów lub senatorów.
Często kończy się to blamażem. Przypomnę tylko dwa przykłady z ostatnich lat. Przy okazji ustanawiania święta Trzech Króli dniem wolnym od pracy posłowie – mimo ostrzeżeń resortu pracy – przegłosowali także zmianę, zgodnie z którą pracodawcy nie musieli oddawać zatrudnionym dnia wolnego w zamian za święto, które przypadło w sobotę. Trybunał Konstytucyjny – zgodnie z przewidywaniami resortu – uznał to rozwiązanie za niezgodne z ustawą zasadniczą. Z kolei senatorowie, chcąc uprościć zasady wydawania świadectw pracy w przypadku zatrudnienia na czas określony, tak je skomplikowali, że konia z rzędem kadrowej, która nie ma z tym żadnego problemu. Także w tym przypadku ostrzeżenia puszczono mimo uszu. Za taką biegunkę legislacyjną płacą pracodawcy i pracownicy.
Nie jest łatwo ocenić, czy przytoczone argumenty przesądzają o konieczności uchwalenia nowego kodeksu pracy. Może wystarczy gruntowna jego reforma, w tym w szczególności zmiana przepisów o czasie pracy, ułatwienia dla małych firm, uproszczenie regulacji. Ostateczna opinia w tej sprawie powinna zapaść w ramach Rady Dialogu Społecznego. Pewne jest tylko to, że kodeks pracy potrzebuje odnowienia. Wiem, że dla polityków to niełatwe zadanie, bo zdecydowana większość wyborców to albo pracownicy, albo pracodawcy. Oby nie było to jednak trudniejsze niż przyjęcie poprawki do amerykańskiej konstytucji. Ostatnią z nich przyjęto po procedurze trwającej... 203 lata.