Studentów ubywa. Problemy mają z tego powodu zarówno uczelnie publiczne, jak i prywatne.
Na te pierwsze łożą podatnicy, na drugie – zainteresowani pobieraniem nauk (pomińmy dyskusję o potrzebie dotowania tych placówek przez państwo). Jeśli ktoś sobie życzy, może płacić nie tylko renomowanej Alma Mater, która przewyższa publiczne uniwersytety i w przypadku której rozmowa np. o bonach edukacyjnych ma może jakiś sens, ale też wyższej szkole gotowania na gazie z Koziej Wólki, fabryce dyplomów – nic nam do tego.
Co innego z pieniędzmi podatników. To jasne, że muszą być wydawane mądrze. Jeśli uczelnia jest bardzo słaba i na dodatek stanowi finansową czarną dziurę (kryteria oceny w jednym i drugim przypadku powinny być precyzyjne), należy ją szybko zrestrukturyzować albo zamknąć. Jaki z niej pożytek? Jaka różnica w porównaniu z akademią z Koziej Wólki, która przynajmniej nie obciąża publicznej kieszeni?
To może być okazja zaoszczędzenia na złych wydatkach edukacyjnych, by więcej środków było na te lepsze. Wątpliwe, aby ambaras z prywatyzacją szkół wyższych był do tego potrzebny. Tym bardziej że argument, iż prywatyzacja wywoła mniejsze kontrowersje niż restrukturyzacja czy zamknięcie złej uczelni, jest chybiony.