Pewien mój znajomy młody urzędnik po kilku latach pracy powiedział dość. Płacą psie pieniądze na zleceniu, szans żadnych na etat, kredytu wziąć nie może, generalnie zero przyszłości.
Ale jako że nie był z tych jojczących, zaryzykował i założył firmę. Niewielką, jednoosobową. Wstrzelił się w rynek, po roku zatrudniał już trzy osoby, bo nie mógł się obrobić. Wszystkim opowiadał, jak to dobrze na swoim, i zachęcał, by też brali sprawy w swoje ręce. Rozmawialiśmy razu jednego dość długo i od słowa do słowa wyszło, że swoich pracowników zatrudnia na dzieła i zlecenia. Zdziwiłem się. Przecież firma dobrze idzie, zyski są, zlecenia także, a on z tego powodu zrezygnował z urzędu. No tak, przyznał, ale co miejsce, to perspektywa.
Ilekroć rozmawiam o rynku pracy, przypomina mi się ten znajomy. Jestem przekonany, że to jest właśnie sedno problemu – i pracownikom, i pracodawcom brak minimalnej choćby empatii dla drugiej strony. Rekordowa liczba umów terminowych nie jest pochodną stanu naszej gospodarki, ale odbiciem mentalności. Pracownik każdą umowę inną niż bezterminowy etat uważa za oszustwo, a każdego przedsiębiorcę – za bezdusznego krwiopijcę. Pracodawca nie zatrudnia na stałe, bo jest święcie przekonany, że taki pracownik będzie to wykorzystywał.
Nic nie stoi na przeszkodzie, by mój znajomy zatrudnił swoich ludzi na etat, zwłaszcza że sam doświadczył niepewności pracy. Ale nie zatrudni i nie chce o tym słyszeć. Nie pomogą tu żadne regulacje, bo ani rynek, ani ekonomia nic do tego nie mają. Wszystko siedzi w głowach.