Student zdobywa dziś dyplom, jakby kupował hamburgera w McDonaldzie. W jednym okienku – zamówienie i opłata, w drugim – odbiór. Pośrodku: żadnego zaangażowania.
W największej jednostce Uniwersytetu Warszawskiego frekwencja w tegorocznych wyborach do samorządu studenckiego wyniosła zaledwie 1,1 proc. Oznacza to, że na studenckie władze Wydziału Zarządzania zagłosowali mniej więcej sami kandydaci na najważniejsze stanowiska. W pozostałych jednostkach nie było wiele lepiej. Jak informuje uczelniana komisja wyborcza, na Wydziale Ekonomicznym frekwencja wyniosła 6,1 proc., w Ośrodku Studiów Amerykańskich – 2,62 proc., w Instytucie Polityki Społecznej – 7,81 proc., na Wydziale Prawa i Administracji – 6,58 proc., w Instytucie Nauk Politycznych – 8,34 proc. Tylko nieliczne jednostki wyszły poza 10 proc. Zwykle te najmniejsze, gdzie jeden student to już kilka procent głosów. Ponad 90 proc. studentów pozbawiło się tym samym wpływu na ciało, którego uprawnienia mogą mieć wpływ na życie każdego uczącego się na uniwersytecie.
Na podstawie prawa o szkolnictwie wyższym uczelniany samorząd bierze udział na przykład w procesie rozdzielania pieniędzy: z jednej strony na stypendia i zapomogi dla swoich kolegów, z drugiej – na inne cele studenckie. Prawo nakazuje też, by 20 proc. składu uczelnianego senatu stanowili reprezentanci studentów i doktorantów. To samo tyczy się rad wydziałów. Oznacza to, że każda opuszczająca te ciała uchwała musi być podjęta przy współudziale studentów. Przykłady? Zmiany w programie nauczania, zmiana kierownika studiów, nadanie stopnia doktora. Samorząd ponadto ma prawo weta w sprawie regulaminu studiów, który precyzuje np. opłaty. Może też nie zgodzić się, by wskazany kandydat został prorektorem ds. studenckich.
– Zaangażowanie w życie studenckie bardzo się zmieniło – uważa prof. Ireneusz Białecki, socjolog edukacji i kierownik Zakładu Ewaluacji i Studiów nad Edukacją w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. – Dziś najważniejsze cele młodzi ludzie lokują poza uczelnią – dodaje.
Zaangażowanie w wybory to więc jedynie papierek lakmusowy stanu polskiego środowiska akademickiego. W czasach, kiedy dyplom zdobywa się na zasadzie wejść – wyjść, wszystkie formy zaangażowania w studencką społeczność stają się przeszkodą w optymalizacji tego procesu.

McDziałanie

Kult optymalizacji ma wpływ na całe uczelniane życie. Przed transformacją, kiedy na uniwersytety trafiało niecałe 10 proc. młodzieży, były one ważnymi ośrodkami debaty – dość przypomnieć, że od strajków na uczelniach w Warszawie, Gdańsku, Krakowie, Łodzi i Poznaniu zaczął się marzec 1968 r. Ostatnim dużym zrywem środowiska akademickiego było zaangażowanie w pomoc ukraińskiej pomarańczowej rewolucji.
– Kiedyś było inaczej, głównie dlatego, że uniwersytet był dla studentów podstawowym środowiskiem społecznym i kulturowym. Prawie każdy coś robił – występował w teatrze, śpiewał w chórze, kręcił filmy. Uniwersytet był środowiskiem totalnym – przypomina prof. Krzysztof Wielecki, socjolog młodzieży. – Konkurencja o wolny czas studenta jest dziś nieporównanie większa niż kiedyś. Poza tym aspiracje młodych nie są już związane z uniwersytetem. Uczelnia nie ma już rozwijać horyzontów, pozwalać na kontakt z prawdziwymi osobowościami. Uczelnia ma dać papier – nie pozostawia wątpliwości.
– W lepszej sytuacji są te szkoły wyższe, do których zgłaszają się najlepsi absolwenci. Takie osoby mają wyższą motywację do nauki, więc bardziej interesują się też życiem uczelni – przekonuje prof. Białecki. Faktycznie – duże uczelnie wciąż przyciągają debaty, koła naukowe, organizują imprezy. Coraz częściej studenci są jednak wyręczani przez prywatne firmy. O ile juwenalia zwykle leżą jeszcze w gestii samorządu, o tyle otrzęsiny są już hasłem mającym przyciągnąć młodych do komercyjnych klubów.
Pomaga w tym system boloński, który dzieli studia na trzyletni licencjat i dwuletnie magisterium. Na pierwszym roku student zapoznaje się z uczelnią, na drugim – kiedy mógłby właśnie zacząć działać – ma już na horyzoncie pracę dyplomową i koniec studiów. Zwyczajnie nie ma więc motywacji, by poświęcać czas na dodatkowe atrakcje.
– To źle dla samych studentów. Dodatkowe aktywności uniwersyteckie pozwalały uczyć się zarządzania, pracy w grupie, współdziałania. Teraz uczelniom zarzuca się, że tego nie robią. Ależ nadal stwarzają takie możliwości, tylko studenci już tego nie chcą – mówi prof. Wielecki.

McTesty

W 1983 r. amerykański socjolog George Ritzer wydał esej, w którym postawił tezę o makdonaldyzacji społeczeństwa – procesie, który sprawia, że kraje bogatej Północy, a zwłaszcza Stany Zjednoczone, zaczynają przypominać fast foody – dążą do maksymalnej optymalizacji procesów. Dziesięć lat później rozwinął tę teorię w książce „Makdonaldyzacja społeczeństwa”. W skrócie: Ritzer uznał, że dla społecznego baru szybkiej obsługi liczy się to, co wymierne – głównie cena i ilość czasu potrzebne na wykonanie usługi. Dobre staje się to, co dostajemy w dużej ilości i dostatecznie szybko, jakość schodzi na drugi plan. W makdonaldyzacji kluczowym pojęciem staje się efektywność – wszystkie procesy są z góry zaplanowane, dzięki temu system jest przewidywalny – wszędzie za te same pieniądze dostajemy tę samą usługę. Big Mac ma smakować tak samo w Texasie i na Śląsku i być tak samo wydajnie produkowany.
Ritzer swoją teorię odniósł do wszystkich sfer funkcjonowania społeczeństwa. Nie tylko do ekonomii, ale też administracji, sztuki, religii czy właśnie do uniwersytetów. Jako przykład podał ogromną popularność testowego egzaminowania. „We wcześniejszej epoce studenci byli egzaminowani indywidualnie przez swoich profesorów. To mógł być dobry sposób, by sprawdzić, co studenci wiedzieli, ale wymagał dużych nakładów pracy i był nieefektywny. Później bardzo popularne stało się egzaminowanie poprzez prace pisemne. Ocenianie esejów było bardziej efektywne niż egzaminy ustne, ale nadal pochłaniało dużo czasu. Dlatego wprowadzono testy wielokrotnego wyboru, których ocenianie było błyskawiczne. W dodatku mogli to robić asystenci, co czyniło system jeszcze bardziej wydajnym dla profesora. Teraz mamy do czynienia z testami sprawdzanymi przez komputery. To maksymalizuje wydajność i profesorów, i asystentów” – napisał. Zauważył też, że system posunął się jeszcze dalej, zdejmując obowiązek jakiegokolwiek zaangażowania z profesorów. „Testy wielokrotnego wyboru nadal pozostawiały profesorów z obowiązkiem komponowania odpowiednich zestawów pytań. Co więcej, przynajmniej niektóre z nich musiały się zmieniać, ponieważ studenci łatwo uzyskiwali dostęp do egzaminów z poprzednich lat. Rozwiązanie? Wydawcy podręczników akademickich zaczęli przygotowywać dla profesorów bezpłatne książki z pytaniami testowymi. Jakkolwiek profesorowie nadal musieli je przepisywać. Wydawnictwa poszły więc krok dalej – zaczęły rozdawać zestawy na płytach. Wystarczy zainstalować program i pozwolić drukarce dokończyć dzieła” – zauważył. Ritzer dodał, że pytania na płytach CD nie były ostatnim punktem procesu. Wydawnictwa zaczęły bowiem oferować profesorom także materiały do zajęć, filmy, a nawet pomysły na projekty studenckie. W ten sposób zwolniono wykładowców z jakiegokolwiek zaangażowania. Wszystko w imię efektywności.

McWiedza

Jeśli uznać, że celem było zwiększenie liczby studentów wykształconych wedle wystandaryzowanych procedur, trudno będzie się spierać ze skutecznością systemu. Zdaniem Ritzera przemiany nie zostały jednak bez wpływu także na samych studentów. Z jednej strony pozwoliły one bowiem wyeliminować z oceniania subiektywne oceny egzaminatora, z drugiej obniżyły wymagania, sprawiając, że żacy mieli mniej materiału do przyswojenia. Przy okazji zaszły też inne przemiany – studenci rozpoczęli własną walkę o efektywność w procesie zdobywania dyplomu. Jak zauważył socjolog, na amerykańskich uniwersytetach rozwinął się nowy typ płatnej usługi: „Za opłatą studenci dostawali notatki z wykładów. Nigdy więcej nieefektywnego notowania. Czyli w praktyce – nigdy więcej nieefektywnego uczęszczania na zajęcia”.
Choć ocenianie testów przy użyciu komputerów nie jest jeszcze na polskich uczelniach rozpowszechnione, pozostałe opisane przez Ritzera symptomy – jak najbardziej. Ze świecą szukać profesorów, którzy poświęcą czas na pracochłonne egzaminowanie ustne całego rocznika studentów. Coraz więcej ma za to w zwyczaju wyręczać się studentami. Na zajęciach królują prezentacje przygotowywane przez żaków. Schemat jest prosty: referujący czyta z kartki, sala unika zadawania pytań, wykładowca się nie czepia. Po co robić sobie problemy?
Coraz częstszą praktyką jest też wyręczanie studentów w przygotowaniu do zajęć – w uczelnianych bibliotekach można dziś znaleźć całe pakiety materiałów skserowane przez wykładowców. Tak by żacy nie musieli szukać lektur w bibliotekach. Podobnie jak licealiści w przypadku lektur szkolnych, tak i oni zapoznają się jedynie z fragmentami dzieł.
– Gdybym nie dała studentom na początku roku materiałów do skserowania, prawdopodobnie tylko nieliczni byliby przygotowani do zajęć. Studenci nie wkładają dziś w zajęcia za wiele pracy własnej. Usprawiedliwiają się, że nie mają czasu szukać książek, bo równolegle pracują. Mówią, że samo wykształcenie to dla nich za mało. Ja z kolei nie mogę oblać dwudziestu osób z trzydziestoosobowej grupy, bo z pewnością będę musiała się z tego tłumaczyć przed władzami wydziału – mówi wykładowczyni na wydziale nauk społecznych jednego z największych uniwersytetów w Polsce. Egzaminy, na których należało znać nie tylko zawartość, ale i okładkę dzieła, odchodzą do przeszłości.
„Znam takie przypadki w polskich uczelniach, że wykładowca czyta napisany na kartkach wykład, który następnie przekazuje studentom. Walka jest ostra – aby wypełnić pensum, zachęca się studentów do wyboru wykładu środkami niezgodnymi z etosem nauczyciela akademickiego. Dochodzi do tego, że cały rok, liczący kilkudziesięciu studentów, zalicza na piątki i czwórki egzamin z trudnego przedmiotu. Zdobywa się kilkudziesięciu magistrantów i prowadzi seminaria! Czyż zalatany pracownik uczelni może poświęcić swój czas we właściwym wymiarze tylu magistrantom? W uczelniach panuje akademicka zmowa, aby nie zwracać uwagi na ewidentne nieprawidłowości. Student stał się atrakcyjnym towarem, zdobywa się go w walce konkurencyjnej” – pisał niedawno w „Forum Akademickim” prof. Jan Klamut, fizyk z Międzynarodowego Laboratorium Silnych Pól Magnetycznych i Niskich Temperatur we Wrocławiu.
Jak jednak pokazują badania przeprowadzone na Uniwersytecie Warszawskim, kult efektywności to tylko złudzenie, które nijak się ma do przyszłej pracy. O wynagrodzeniu w dorosłym życiu decyduje bowiem jakość edukacji. Niezależnie od kierunku. Według przeprowadzonych na UW badań 80 proc. absolwentów znajduje pracę zaraz po dyplomie. Większość na etat. Najlepszych pracodawcy znajdują sami – jeszcze w czasie nauki.