Na problem bezrobocia patrzymy zwykle przez pryzmat wskaźników, na zasadzie wzrosło– spadło. Przynajmniej dopóty, dopóki nie dotknie nas albo naszych bliskich.
Wtedy 11,7-proc. stopa i jej spadek o jedną lub kilka dziesiątych ma już zupełnie inny wymiar. Myślimy o tym w kategoriach 1 mln 855 tys. osób zarejestrowanych jako bezrobotni. Tych, którzy codziennie zamiast wychodzić do pracy, siadają do przeglądania ogłoszeń, wysyłają dziesiątki aplikacji lub jadą do urzędu pracy. Wtedy coraz bardziej denerwujące stają się raporty, takie jak ogłoszony wczoraj Manpower mówiący o tym, że firmy będą zatrudniać. Od kilku kwartałów z różnych ankiet można wysnuć taki wniosek, a my jak nie mieliśmy zajęcia, tak nie mamy. Nie cieszy nas już to, że przedsiębiorstwa mniej zwalniają ani to, że są branże, gdzie pracownicy już dyktują warunki. Najczęściej tak jest akurat nie w tych dziedzinach, które nas interesują.
A gdy telefon nie dzwoni, w poczcie nie znaleźliśmy żadnego zaproszenia na rozmowę kwalifikacyjną i po raz kolejny wychodzimy z urzędu pracy po odrzuceniu ofert, które nie tylko nie spełniają minimum naszych ambicji, ale finansowo urągają ludzkim potrzebom, okazuje się, że ze statystycznego punktu widzenia już wcale nie jesteśmy bezrobotni. Tylko jak żyć...?