Na pierwszy ogień pójdą białe kołnierzyki: analitycy, urzędnicy, finansiści. Potem prawnicy, nauczyciele, w końcu pracę stracą aptekarze i lekarze. Sztuczna inteligencja najpierw wybije specjalistów. Już zaczęła
Robot nie może skrzywdzić człowieka ani przez zaniechanie działania dopuścić, aby człowiek doznał krzywdy.
Robot musi być posłuszny rozkazom człowieka, chyba że stoją one w sprzeczności z pierwszym prawem.
Robot musi chronić sam siebie, jeśli tylko nie stoi to w sprzeczności z pierwszym lub drugim prawem.
Trzy prawa robotów, które wymyślił w 1942 r. amerykański pisarz science fiction Isaac Asimov, miały zabezpieczyć ludzkość przed maszynami wyposażonymi w sztuczną inteligencję. Kiedy Asimov opublikował swoje opowiadanie „Zabawa w berka”, myślące roboty były czystą fantastyką, a fizyczne zagrożenie z ich strony wydawało się najważniejszym problemem, z którym mogą się borykać w przyszłości ludzie. 43 lata po tej publikacji pisarz miał już znacznie większą świadomość niebezpieczeństw, które wiążą się z postępem informatycznym – w 1985 r. w opowiadaniu „Roboty i imperium” stworzył więc prawo zerowe, nadrzędne nad trzema pozostałymi: robot nie może skrzywdzić ludzkości lub poprzez zaniechanie działania doprowadzić do uszczerbku dla ludzkości.

Roboty nie strajkują

Ludzkość jednak nie skorzystała z proroczych ostrzeżeń Asimova. Społeczeństwo informatyczne stało się celem samym w sobie, informatyka – lekiem na całe zło, a jakiekolwiek głosy wątpiących są wyśmiewane lub traktowane jako zaścianek, konserwatyzm, wręcz sabotaż. Komputery przejęły praktycznie każdą dziedzinę życia, coraz bardziej inteligentne programy zawiadują już każdym biznesem, wkraczają w sferę sztuki, abstrakcji, stają się opiekunami ludzi starszych, pilnują nas, poją, karmią, inwigilują, nauczają, a nawet leczą. Nie znają przy tym granic, nie strajkują, nie mają zahamowań i nie muszą przestrzegać – jak chciał Asimov – żadnych praw. Pomijając kwestie militarne – w rękach wojskowych precyzyjnie zadają śmiercionośne ciosy, nie zważając na dylematy moralne – stały się poważnym zagrożeniem dla ludzkości, konkurentem zwykłego człowieka na rynku pracy. Zaczęły bezpowrotnie odbierać nam kolejne zajęcia, mając gdzieś społeczne konsekwencje bezrobocia. A dobiorą się do nas w każdej dziedzinie, bo rozpoczyna się technologiczna rewolucja – powszechne zastosowanie Big Data, ciągłe przetwarzanie i inteligentne wnioskowanie na podstawie olbrzymich ilości zmiennych i różnorodnych cyfrowych danych, które pozostawiamy, np. płacąc kartami, używając smartfonów, przeglądając internet, pisząc e-maile i posty czy dokonując finansowych operacji na kontach. Technologii, która zmienia dzisiejsze komputery w maszyny przewidujące nasze zachowania – w maszyny myślące.
Gdy w 1995 r. amerykański ekonomista Jeremy Rifkin ogłosił „Koniec pracy”, wieszcząc, że automatyzacja i komputeryzacja gospodarki doprowadzi do globalnego bezrobocia i kryzysu społecznego o niespotykanej w historii świata skali, krytycy wytoczyli przeciwko niemu ciężkie działa, nazywając go wrogiem postępu, panikarzem i intelektualnym guru neoluddystów wzywających do walki przeciwko nowoczesnym technologiom.
Jednak światowe statystyki, gdziekolwiek by spojrzeć, tylko potwierdzają obawy Rifkina. Pod koniec XX wieku w fabrykach krajów rozwiniętych pracowało ponad 60 mln robotników, dziś jest ich o jedną trzecią mniej. Z raportu McKinsey Global Institute o przyszłości produkcji przemysłowej wynika, że w Stanach Zjednoczonych w fabrykach pracuje dziś o jedną czwartą mniej osób niż 15 lat temu. W Japonii 20 proc. mniej, w Niemczech 8 proc., a w Korei pracę stracił już co dziesiąty robotnik. I nie mają tu większego znaczenia koszty pracy – na jednym z najtańszych rynków siły roboczej, w Chinach, już od połowy lat 90. maleje zatrudnienie w zakładach przemysłowych. Spółka Hyundaia i Beijing Motors uruchomiła właśnie koło Pekinu wielką fabrykę samochodów, gdzie głównymi pracownikami są roboty. Zakład ma docelowo produkować rocznie milion aut, a zatrudnia kilka razy mniej osób niż konkurencyjne fabryki.
W rolnictwie jest jeszcze gorzej – z wyliczeń ekonomistów Massachusetts Institute of Technology automatyzacja, która wkroczyła na amerykańskie pola, zmniejszyła zatrudnienie z kilkudziesięciu procent w XX wieku do zaledwie 2 proc. obecnie. Efekty społeczne są zatrważające – gdy w latach 50. ubiegłego wieku na farmach południowych stanów pojawiły się maszyny do zbioru bawełny, miliony robotników rolnych praktycznie z dnia na dzień straciły zajęcie. Ruszyli na północ, szukając pracy. Część znalazła ją w fabrykach, gdzie wkrótce dopadł ich kolejny technologiczny postęp – komputeryzacja. Tylko w czterech miastach – Nowym Jorku, Chicago, Filadelfii i Detroit – maszyny wyparły w ostatnich latach z rynku ponad milion etatów w produkcji i handlu. Zamieszkane przez bezrobotnych Afroamerykanów dzielnice zamieniły się w getta z wysoką przestępczością – prawie połowa żyjących tam mężczyzn albo siedziała w więzieniu, albo siedzi, albo siedzieć będzie, bo poszukuje ich policja lub trwają ich procesy.

Kołnierzyki na pożarcie

Redukcja miejsc pracy nie dotyczy jedynie niewykwalifikowanych robotników przy taśmie, gdzie zamiast młotka i śrubokrętu pojawia się metalowe ramię robota naszpikowanego elektroniką. Sztuczna inteligencja wyeliminuje z rynku – już zresztą zaczęła – przede wszystkim wielu specjalistów, żyjących dotąd w złudnym przekonaniu, że ich wyższe wykształcenie, specjalistyczna wiedza i doświadczenie, a także znaczenie dla państwa ich miejsc pracy zapewnią im dotrwanie do godnej emerytury. Niestety, także w ich przypadku statystyki są już dzisiaj nieubłagane. Z badań Banku Światowego wynika, że w ostatnich 25 latach przedstawiciele klasy średniej w globalnym ujęciu nie tylko nie załapali się na znaczące podwyżki płac (które miały miejsce np. w branżach wyższej technologii), ale też to właśnie ich dotyka najbardziej niestabilność zatrudnienia.
„Dzisiejsze miejsce pracy to najczęściej wielki pokój wypełniony stanowiskami wydzielonymi za pomocą ścianek działowych, za którymi białe kołnierzyki robią na swoich komputerach najróżniejsze rzeczy: od prowadzenia transakcji giełdowych po organizowanie kampanii reklamowych chipsów ziemniaczanych. Proszę sobie wyobrazić, że za 10–20 lat większość tych ludzi może spotkać to samo co rolników, którzy kiedyś stanowili 75 proc. populacji Stanów Zjednoczonych, a dziś ich udział w rynku pracy to mniej więcej 3 proc. Większość po prostu zniknie. Czy to możliwe? Moim zdaniem tak. Dlaczego? Bo większość prac wykonywanych przez zatrudnionych w najbardziej rozwiniętych gospodarkach świata jest nieproduktywna, a więc z ekonomicznego punktu widzenia zbędna i skazana na nieuchronne wyginięcie” – przewidywał trzy lata temu w wywiadzie dla DGP Andy Kessler, inwestor i autor ekonomicznych bestsellerów.
W opracowaniach dotyczących zmian na rynku pracy pojawiło się nawet określenie: wielkie oddzielenie. Ze światowych danych gospodarczych wynika, że lata 90. były ostatnimi, w których rosły produktywność i zatrudnienie. Potem nastąpiło pęknięcie na rynku – nagły wzrost komputeryzacji procesów wytwórczych spowodował, że produkujemy o kilkadziesiąt procent więcej przy podobnie wysokim spadku zatrudnienia. Innymi słowy rynki w zastraszającym tempie tracą miejsca pracy, choć wytwarzamy coraz więcej. W otchłani wywołanej wspomnianym pęknięciem topią się kolejne zawody z coraz węższymi specjalizacjami.
– Oczywiście na miejsce likwidowanych stanowisk pojawią się nowe, ale w optymistycznym wariancie oceniam ten stosunek na 1 do 10, czyli jedno nowe miejsce pracy na 10 zlikwidowanych. Niestety, bardziej realne jest 1 do 100. To zresztą dzieje się już od dłuższego czasu. W bankowości w ostatnich 20 latach zniknęło ok. 50 proc. miejsc pracy – mówi prof. Włodzimierz Gogołek, kierownik Pracowni Dziennikarstwo Online Uniwersytetu Warszawskiego.
Pytanie, co z ludźmi, którzy tak masowo i globalnie zaczną tracić pracę.
– To niepolityczne o to pytać – kontynuuje prof. UW – bo teraz głównie mówi się tylko o pozytywach społeczeństwa informacyjnego. Komputery jako zagrożenie to niemal temat tabu. Niepolitycznie go poruszać, choć przecież to poważny, coraz poważniejszy problem. Paradoksalnie w tym kontekście starzenie się społeczeństw to wcale nie dramatyczna wiadomość. Raczej korzystne zjawisko powodujące zmniejszenie popytu na pracę. Potrzeby ludzi starszych nie są zaś zbytnio wygórowane, by młodsza część społeczeństwa, z pomocą maszyn, nie podołała ich zaspokajaniu.
Para ekonomistów z Uniwersytetu w Oksfordzie, Carl Frey i Michael Osborne, w zeszłorocznym raporcie o przyszłości zatrudnienia oszacowała po analizie ponad 700 zawodów, że w ciągu najbliższych 20 lat połowa pracujących dziś Amerykanów straci pracę na rzecz robotów. Co więcej, te nie zabiorą zajęcia tym najmniej wykwalifikowanym, lecz w przeciwieństwie do poprzednich rewolucji technologicznych wyrugują z rynku intelektualną klasę średnią i wyższą.
Ta tendencja dociera powoli także nad Wisłę. W opracowaniu Wydziału Analiz i Statystyki Ministerstwa Pracy i Polityki Socjalnej „Zawody deficytowe i nadwyżkowe w I półroczu 2013 r.” możemy wyczytać, że w ujęciu procentowym najwięcej bezrobotnych, porównując stan na czerwiec 2013 r. z tym samym okresem rok wcześniej, przybyło wśród przedstawicieli władz publicznych, wyższych urzędników i kierowników (20,5 proc.) oraz specjalistów (10,1 proc.). Dla porównania – bezrobocie wśród pracowników przy pracach prostych wzrosło jedynie o 6,8 proc.
– Nadchodzi okres przywileju pracy. Stracą ją miliony i stanie się dobrem luksusowym. Maszyny będą eliminowały ogromną rzeszę pracowników – nie ma wątpliwości prof. Gogołek.

Doktor Watson

Przykładów spektakularnych porażek nawet bardzo wykwalifikowanych specjalistów w starciu z komputerem jest coraz więcej, np. na rynku finansowym analitycy walutowi, giełdowi czy kredytowi powoli odchodzą w niepamięć. Na giełdach już dziś rządzą transakcje realizowane wyłącznie przez komputery. Programy z coraz doskonalszymi algorytmami analizują w ułamkach sekund dane z całego świata, dzięki czemu potrafią przewidywać przyszłe zachowania inwestorów, a to pozwala im podejmować decyzje statystycznie korzystniejsze od ludzkich wyborów. Według danych z Aite Group LLC, na rynku forex w 2013 r. już 66 proc. transakcji zawarto na platformach elektronicznych, 10 lat temu było ich zaledwie 20 proc. Szacunki branży mówią, że w najbliższych pięciu latach pracę straci od 30 do 40 proc. analityków.
Podobnie przy kredytach – zastosowanie Big Data daje lepsze efekty niż analizy dokonywane przez sztab fachowców. W znacząco lepszym stopniu algorytm ocenia wiarygodność potencjalnych kredytobiorców i ich zdolność do spłaty zobowiązań. Program jest po prostu w tej analizie szybszy i wszechstronniejszy od człowieka. Dlatego kolejne firmy pożyczkowe przechodzą kosztem ludzkich etatów na „inteligentną” komputeryzację.
Bać się mogą także prawnicy – zwłaszcza w krajach z prawem precedensowym. Wrzucone w sieć zapisy milionów procesów może przejrzeć tylko robot – są już programy, które to umożliwiają. Żaden prawnik, nawet żaden dział pełen asystentów i praktykantów, nie wykona tego w tak szerokim zakresie, tak szybko i tak precyzyjnie jak komputer.
Niepokój wśród lekarzy wzbudza Watson – superkomputer firmy IBM, który swoje możliwości pokazał w bardzo medialny sposób – wygrał starcie w popularnym w USA telewizyjnym teleturnieju z wielokrotnym mistrzem słownych potyczek. Nie dość, że rozpoznał mowę ludzką, to dał szybciej i precyzyjniej odpowiedzi na bardzo skomplikowane pytania z różnych dziedzin wiedzy. Ów Watson ma teraz pomóc stworzyć w Centrum Nowotworowym Memorial Sloan-Kettering w Nowym Jorku system automatycznej diagnostyki medycznej. W tradycyjnej formule lekarze i tak muszą najpierw zlecać badania, by dopiero na ich podstawie ocenić stan pacjenta. Robot wyposażony w odpowiednie algorytmy będzie mógł na podstawie znacznie większej ilości danych niż wzięte pod uwagę w trakcie zwykłej wizyty u lekarza określić aktualną kondycję pacjenta i przewidzieć rodzaje ryzyka związane np. z jego stylem życia. Lekarzowi może on nakłamać, że np. papierosy pali tylko sporadycznie. Komputera już tak łatwo nie oszuka, bo ten przeanalizuje w ułamku sekundy zakupy kartą w supermarkecie i odkryje, że od wielu lat chory kupuje karton „mocnych” tygodniowo.
Maszyny wkroczyły też do aptek. W sieci amerykańskich szpitali Molina Medical Group działają lekomaty wydające medykamenty niczym puszkę coli. Popularne stają się automatyczne medyczne kioski informatyczne, które po diagnozie objawów choroby proponują leki bez recept. W dużych sieciowych aptekach w Europie Zachodniej roboty przyrządzają leki na zamówienie, nie popełniając przy tym błędów jak farmaceuci. To wszystko ruguje z aptekarskiego rynku „panie i panów magistrów”. Także w naszym kraju w aptekach pojawiły się już roboty, na razie tylko wydają leki z magazynu – ma je kilka placówek m.in. na Podkarpaciu. Są bardzo drogie, więc jest ich mało, ale to tylko kwestia czasu – ceny wkrótce zaczną spadać.
Dnia ani godziny nie znają dziennikarze, pisarze i nauczyciele. Programy komputerowe zaczynają tworzyć teksty informacyjne – „The Los Angeles Times” rozpoczął testy systemu Quakebot, który ma informować o trzęsieniach ziemi. Dwa tygodnie temu dziennik opublikował na swoich stronach internetowych pierwszą automatyczną informację bez udziału dziennikarza o porannych wstrząsach w okolicach Los Angeles – komputer wykorzystał do tego dane z rządowej agencji US Geological Survey.
W zasobach sieci można znaleźć banki fabuł, które ułatwiają pisanie książek. Wystarczą drobne modyfikacje, by powstał oryginalny tekst. Dynamicznie rozwija się kszałcenie online z wykorzystaniem automatycznych nauczycieli. Google pracuje nad samochodami, które nie potrzebują kierowców – prace są już tak zaawansowane, że amerykański związek taksówkarzy zaczął lobbować za wprowadzeniem prawa zakazującego poruszania się w przestrzeni publicznej zdalnych pojazdów. Bez takich obostrzeń, jak szacują eksperci od transportu, w ciągu najbliższych 10 lat zawód kierowcy zaczną powszechnie wykonywać roboty.

Wiedza traci na znaczeniu

– Specjaliści mogą się zacząć bać. Muszą nieustannie się uczyć, zwiększać swoje kompetencje i umiejętności, inaczej szybko wypadną z rynku pracy, bo jego wymagania zmieniają się błyskawicznie. Analizując te zmiany, można przyjąć, że najmniej podatnymi na bezrobocie staną się wkrótce zawody fizyczne, niewykwalifikowani robotnicy wykonujący proste prace. Na ich usługi zapotrzebowanie nie będzie malało. Taka sytuacja już dziś rodzi frustrację absolwentów uczelni, którzy nie mogą znaleźć pracy, choć kiedy szli na studia, przekonywano ich, że wykształcenie jest gwarancją pracy, i to dobrze płatnej – potwierdza socjolog Justyna Ratajczak, kierownik projektów badawczych firmy Agrotec Polska zajmującej się analizami społecznymi.
Ekspertka zwraca przy tym uwagę, że na dzisiejszym rynku pracy ważniejsza od wiedzy, choć oczywiście jest ona niezbędnym warunkiem, staje się umiejętność jej wyszukiwania. Logiczne myślenie, współpraca w zespole, analiza i wyciąganie wniosków, umiejętności interpersonalne – to przede wszystkim tych kompetencji miękkich domagają się pracodawcy. Dziś bowiem nie wystarczy tylko wyprodukować towar czy zaoferować usługę. Trzeba umieć je sprzedać, wykreować potrzeby u potencjalnych klientów.
Niestety, jak wskazuje socjolog z Agrotecu, polskie szkoły wyższe na ogół nie kładą nacisku na współpracę, komunikację, samoorganizację czy umiejętność uczenia się przez całe życie.
– Prognozy mówią jasno: pracy już nie wystarczy dla wszystkich. Jeśli w ciągu najbliższych kilku lat uda się w Polsce, mówiąc kolokwialnie, rozbujać gospodarkę, to jeszcze nie będzie tak źle. Jeśli jednak nie zainwestujemy w innowacyjność, pozostaniemy kopistami zagranicznych rozwiązań technologicznych. To już obecnie powoduje niedobór miejsc pracy dla osób z wyższym wykształceniem. Już teraz 39,1 proc. Polaków w wieku 30–34 lata ma wyższe wykształcenie. W efekcie grozi nam głębokie rozwarstwienie społeczne. Zostaniemy z armią ludzi bezrobotnych i biednych – ostrzega Justyna Ratajczak.
I choć zastrzega, że nie jest aż taką pesymistką jak Rifkin obwieszczający koniec pracy, o optymizmie też nie może mówić. – Istnieje poważne ryzyko, że po roku 2020, kiedy skończy się szeroki strumień unijnych funduszy, obszar wykluczenia społecznego szybko się powiększy. Na razie nie dostrzegam rządowej wizji przeciwdziałania takiemu rozwojowi sytuacji – mówi specjalistka.
– Stoimy w obliczu zmiany świadomości tego, czym jest praca. Ludzie będą zatrudniani w sposób, który nam trudno sobie wyobrazić – zauważa prof. Kazimierz Krzysztofek, socjolog ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie.
W latach 60. młodzi ludzie wzniecili rewolucję kontrkulturową, bo nie chcieli żyć jak rodzice w społeczeństwie kontraktu, które uznawali za opresyjne obyczajowo – przypomina socjolog z SWPS. Mieli bezpieczeństwo socjalne, pracy nie brakowało, edukacja była za darmo. O umowach śmieciowych nikt nie słyszał.
– Gdy jest za dużo bezpieczeństwa socjalnego, to chce się wolności. Slogan „zabrania się zabraniać” stał się najważniejszym zawołaniem tamtego czasu. W niespełna pół wieku później oburzeni w Europie, uczestnicy ruchu „Occupy Wall Street”, mają dużo wolności, ale mało bezpieczeństwa bytowego jednostki, którego fundamentem jest praca, i chcieliby je mieć tak jak ich rodzice. Historia najnowsza zatoczyła koło – mówi Kazimierz Krzysztofek.
Według naukowca znaleźliśmy się w okresie przejściowym, przejścia od jednego oswojonego ładu do drugiego. Taki okres ma cechy kryzysu, problem jednak w tym, czy ten nowy ład się pojawi.
– Mamy do czynienia z różnymi stylami pracy, lecz także życia, uczenia się, komunikacji, zabawy. Można powiedzieć, że nasza planeta będzie jeszcze przez długi czas zaludniona imigrantami do sieci i tubylcami sieciowymi. Tych pierwszych zgodnie z prawami biologii będzie ubywać, a tych drugich przybywać. Różnice między obu tymi formacjami będą jeszcze przez dłuższy czas dynamizować w okresie przejściowym strukturę społeczną, co przełoży się na gospodarkę, kulturę i procesy polityczne. Na tym tle pojawiać się będą konflikty o władzę, zasoby, tożsamość – tłumaczy prof. Krzysztofek.
Brytyjska badaczka Lynda Gratton twierdzi, że przyszłość pracy będzie kombinacją pięciu sił, które już działają, ale których efekt dopiero w pełni ujawni się za jakiś czas. Są to demografia (starzenie się społeczeństw zachodnich), globalizacja, przełomowe technologie, niedobór energii i nowe trendy socjokulturowe. Dlatego – tłumaczy socjolog z SWPS – tak trudno zdefiniować, jaką rolę będzie odgrywać praca.

Sieć zmienia relacje

Zwolennicy teorii Rifkina zwracają uwagę na kurczenie się pracy jako towaru sprzedawanego pracodawcy czy wykonywanej na własny rachunek. Coraz mniej jest pracy, która jest przedmiotem umów na czas nieokreślony, przybywa zaś umów śmieciowych. I – jak podkreśla prof. Krzysztofek – nie chodzi tu tylko o zmniejszenie kosztów pracy, ale o zabezpieczenie się pracodawcy przed deskillingiem, starzeniem się wiedzy i kwalifikacji.
Krytycy takiego podejścia zwracają uwagę, że im wyższe zaawansowanie techniczne, tym w ostatecznym rozrachunku więcej potrzeba zatrudnionych. I że właśnie obserwujemy taki skok technologiczny, który na tym etapie uderzy w tradycyjny rynek pracy, lecz wkrótce przyniesie nowe stanowiska.
– Sięga się tu do historii, aby wykazać, że po przełomach technologicznych pracy przejściowo ubywało, ludzie ją tracący przeżywali traumę i jak luddyści wzniecali bunty przeciwko maszynom, ale z czasem nowe technologie z nawiązką się odpłacały, zwielokrotniając zapotrzebowanie na pracę. Na przykład samochód, który pozbawił pracy tysiące ludzi – dorożkarzy, hodowców koni, kołodziejów, kowali, rolników, uprawców owsa – jednocześnie dał pracę milionom innych – pracownikom fabryk, serwisów, budowniczym dróg i autostrad, hotelarzom, handlowcom, gastronomikom i komu tam jeszcze. Na tym przykładzie widać, że to nie tyle potrzeba jest matką wynalazków, ile wynalazek ojcem nowych potrzeb – konkluduje profesor z warszawskiej uczelni.
Gdy myślimy o przyszłości pracy – dodaje – to możemy się posłużyć metaforą nowo budowanego domu; gdy wznosimy fundamenty, to potrzeba relatywnie niewielu pracowników, na każdym kolejnym etapie budowy, wyposażania, infrastruktury, instalacji potrzeba kolejnych zastępów pracowników. Pod wieloma względami budowanie społeczeństwa informacyjnego, sieciowego, jest jeszcze na poziomie fundamentów.
Profesor podkreśla, że nie jesteśmy jeszcze w stanie ogarnąć myślą, co oznacza wchłanianie rzeczywistości cyfrowej przez społeczeństwo, gospodarkę i kulturę. – Stwarza to niesamowite możliwości eksperymentowania, społecznego tworzenia rzeczywistości. Jest to forma rozpowszechniania wirtualnej koncepcji pieniądza, pracy i własności. Rozciągnięcie obrotu na dobra cyfrowe poszerza zakres usług i produktów. Większość tych dóbr to jeszcze cyfrowe kopie tych, które istnieją w realnej rzeczywistości społecznej. Pojawia się jednak coraz więcej dóbr i usług, które są „urodzone w sieci”, co zwiększa ofertę rynkową – twierdzi socjolog.
Jego zdaniem wciąż pozostajemy jednak na takim etapie rozwoju społeczeństwa informacyjnego, kiedy wielu ludzi, w tym także decydentów różnych szczebli, traktuje je jako znane nam w przeszłości społeczeństwo, tylko z większą ilością podłączonych do sieci komputerów na każdym stanowisku pracy czy nauki.
– Problem w tym, że nauki społeczne i ekonomiczne, w tym teoria zarządzania, nie odpowiedziały jeszcze w pełni na pytanie, czym staje się organizacja zinformatyzowana i usieciowiona. Czym ona w istocie się różni od tradycyjnej, hierarchicznej, jakie powinny być interfejsy między władzami organizacji a twórcami i operatorami informatycznych systemów. Jeśli to będziemy wiedzieć, to dowiemy się też, jakie będzie przyszłe społeczeństwo. Z pewnością nie będzie to nałożenie komputerów na stare struktury polityczne i społeczno-gospodarcze. Doskwiera nam nadal przedcyfrowe myślenie, opóźnienie fazowe – podsumowuje Kazimierz Krzysztofek.