Miało być na chwilę – na słuchawce w infolinii, w barze z fast foodem, zanim rozpoczną prawdziwą karierę. Ale okazuje się, że innej pracy dla młodych nie ma.
Contact center advisor, junior helpdesk, supervisor ds. promocji – nazwy tych stanowisk budzą skojarzenia jasnego biura, ambitnych wyzwań i satysfakcjonującej pracy dla uśmiechniętych ludzi. Jednak z rzeczywistością mają tyle samo wspólnego, ile sceny w reklamach płatków śniadaniowych z prawdziwą rodziną i jej śniadaniem. Bo codzienność to niskie zarobki, stres, brak szans na awans i umowa śmieciowa. A biuro jest ciasne i brzydkie.
Właśnie skończyli studia, mają ambicje, plany, wymagania, jednak rynek pracy je weryfikuje – tak zapowiadany jest serial „Underemployed”, czyli „Niskozatrudnieni”, wyprodukowany w ubiegłym roku przez amerykańską MTV. Historia jest klasyczna: piątka przyjaciół kończy studia i zaczyna dorosłe życie. Zakochują się i odkochują, ktoś ma dziecko, ktoś inny problemy z rodzicami. Podobnych seriali amerykańskie stacje telewizyjne wyprodukowały już dziesiątki. Tym razem jednak opowieść jest inna, bo w życiu młodych bohaterów najważniejsza jest praca. Jednak nie jest to przygoda, szybka
i imponująca kariera prawnika czy realizacja fascynujących artystycznych projektów. To jest mozolna robota, która po prostu pozwoli się utrzymać. Choćby była poniżej kwalifikacji, choćby niemal za darmo, pełna upokorzeń, ale żeby była.
Fenomenem czasów jest to, że z amerykańskimi bohaterami produkcji MTV równie dobrze mogą się utożsamić widzowie zza oceanu, jak i ci zza historycznej żelaznej kurtyny. Już nie ma przepaści, jaka jeszcze niedawno dzieliła wiodących „easy life” młodych bohaterów z „Beverly Hills 90210” od ich szarych równolatków w Polsce. Okazuje się, że w świecie ciągnącego się piąty rok kryzysu i coraz większego bezrobocia wśród osób z wyższym wykształceniem nawet lukrowane amerykańskie seriale dla nastolatków zaczynają mówić językiem gospodarki, a język ten jest zrozumiały dla wszystkich bez względu na miejsce zamieszkania.

Zarobić i zapomnieć

Niskopłatna, nie wymaga dużych umiejętności, nie daje szans na awans, a do tego cechuje ją zawrotna fluktuacja pracowników, ścisła kontrola kierownictwa i brak perspektyw. Tak Douglas Coupland, autor bestsellerowej „Generacji X. Opowieści na czasy przyśpieszającej kultury”, opisywał McPracę (nawiązując do popularnej sieci fast foodów). Jednak dziś taka praca to nie tylko stanie za barem, sprzedaż hamburgerów w McDonaldzie czy pączków w kawiarni. Zdecydowanie większą grupę stanowią znajdujący się teoretycznie w lepszej sytuacji pracownicy z rozsianych po całym kraju firm outsourcingowych, call center, e-biznesów i korporacji medialnych. To cała rzesza konsultantów call center, sprzedawców, telemarketerów, wprowadzaczy danych do systemu, moderatorów, accountów, copywriterów w serwisach internetowych, reasercherów.
Stany Zjednoczone, prawie cała Europa, w tym i Polska, przeżywają właśnie ogromny problem z młodymi pracownikami. Ludzie, którzy pokończyli studia, bo ich do tego nakłaniano, mają teraz poważny problem z odnalezieniem się na rynku pracy. Są albo za słabo wykształceni i bez doświadczenia w zawodach, w których są deficyty, albo są za dobrze wykształceni, by pracować fizycznie, w handlu czy usługach – mówi psycholog biznesu Izabela Kielczyk. – W efekcie spora ich część ląduje na stanowiskach teoretycznie biurowych, ale w rzeczywistości nierozwojowych, słabo opłacanych, niedających szans na zrobienie kariery – dodaje Kielczyk.
Taka jest właśnie obecna posada 28-letniej Joanny, absolwentki germanistyki na Uniwersytecie Łódzkim. – Ani etatu, ani rozwoju. To po prostu wklepywanie danych. Wprawdzie ludzie są mili, firma ma biuro, mamy swoje biurka, ale niewiele ma to wspólnego z prawdziwą korporacją. Nie przywiązujemy się do kolegów z pracy, bo nikt tu nie zostaje na długo, dziś jest, jutro już może go nie być. Nie ma szansy na robienie czegoś ciekawszego ani na większe profity. Praca z rodzaju: zrobić i zapomnieć – opowiada germanistka.
Dziewczyna ma duże doświadczenie, zna biegle niemiecki i angielski, nieźle rosyjski. To jednak nie otworzyło jej drogi do międzynarodowej kariery. Jej pierwszym pracodawcą, jeszcze przed obroną, było call center DHL, potem dwa razy była asystentką prezesa (w branży reklamowej i w polskim oddziale niemieckiej firmy), zarządzała administracją i tłumaczeniami przy niemieckiej inwestycji w Łodzi, była kelnerką w Berlinie, a od kilku miesięcy w jednej z warszawskich firm zajmuje się wprowadzaniem danych do systemu. – Call center były okropne: odmóżdżająca nudna robota. Jedyny plus, że wtedy jeszcze zatrudniali na etat i że były w miarę elastyczne godziny pracy. Nadawało się to na pierwszą pracę, coś na start tylko dla pieniędzy, które zresztą nie są za dobre. Dlatego nie traktowałam poważnie pracy na słuchawce w DHL, gdzie plusem była moja znajomość niemieckiego. Po trzech miesiącach wiedziałam, że dłużej to nie ma sensu – wspomina Joanna. Jednak do tej pory jej sytuacja na rynku pracy niewiele się zmieniła.
Podobnie o swojej McKorporacji, czyli dużej warszawskiej firmie outsourcingowej oferującej usługi finansowe, mówi 26-letnia Karolina, absolwentka stosunków międzynarodowych. Była na stażu w Brukseli, u jednej z łódzkich posłanek, chce specjalizować się w gospodarce Azji, uczy się chińskiego i robi doktorat. Ambitna, wykształcona i z doświadczeniem. I co z tego? Na razie karierę robi w firmie, którą sama pieszczotliwie nazywa kopalnią. – Wykonuję małpią robotę, która sprowadza się do klepania faktur. Robię powtarzalne czynności, codziennie to samo. Na szczęście przy biurku siedzę tylko osiem godzin, potem wychodzę i mogę zająć się swoimi sprawami – mówi dziewczyna. Ale i tak nie jest w takiej złej sytuacji. Zarabia trzy tysiące złotych miesięcznie i – co rzadko się zdarza – ma etat. Joanna pracuje tylko na umowie-zleceniu i właśnie śmieciówki to najczęstszy rodzaj umowy, jaki dostają pracownicy McKorporacji.



Pedagog na infolinii

Termin „niskozatrudnieni” coraz częściej pojawia się w poważnych analizach rynku edukacji i pracy. Dosyć szeroko kategorię tę traktuje Eurostat. Jego ostatnie dane dla Europy za III kw. 2012 r. mówią o 3,7 proc. wszystkich pełnoletnich pracowników określonych właśnie jako „underemployed”. Jednak te statystyki nie oddają rozmiarów problemu. Obejmują tylko „part-time workers”, czyli albo pracujących na część etatu, albo na śmieciówkach. W ciągu roku przybyło ich w Unii 0,2 pkt proc. Blisko co trzecia z tych osób ma wyższe wykształcenie.
Za niskozatrudnionych należałoby jednak uważać raczej tych, którzy pracują, gdziekolwiek się da, bo nie znaleźli pracy zgodnej z wyuczonym zawodem. W analizie przygotowanej dwa lata temu na zlecenie KPRM „Młodzi 2011” termin „niskozatrudnieni” jeszcze się nie pojawiał, ale ludzie, którzy do niego pasują, zostali zauważeni. – W naszych badaniach poza zawodem pracowało blisko dwóch na pięciu młodych, którzy w ogóle posiadali pracę. Spośród nich dwie trzecie nie znalazło innego zajęcia – mówi socjolog prof. Krystyna Szafraniec, która była głównym redaktorem analizy. W dzisiejszych warunkach, gdy bezrobocie wśród absolwentów wynosi ponad 28 proc., oznaczałoby to, że szacunkowo co piąty młody to właśnie „underemployed”. To oznacza, że kilkaset tysięcy Polaków pracuje sporo poniżej własnych kwalifikacji: w usługach, handlu, pseudo – korporacjach, czasem jako pracownicy fizyczni czy na trwających latami praktykach i stażach.
– W ogromnej części to osoby, które choć z wyższym wykształceniem, to jednak nie mają zawodu figurującego w klasyfikacji zawodów i specjalności. Są to socjolodzy, politolodzy, absolwenci stosunków międzynarodowych, administracji czy szeroko rozumianych pedagogik – tłumaczy Krystyna Szafraniec.
I rzeczywiście – jeden z doradców zawodowych pytany niedawno przez nas o to, co mogą robić pedagodzy, gdy pula miejsc pracy dla nauczycieli kurczy się coraz bardziej, stwierdził, że jedyne, co może im zaoferować, to właśnie call center.

Politologia? Tylko nie to, głupcze!

Pewnie takie samo zajęcie doradca znalazłby młodym politologom, bo jak to brutalnie określił kiedyś premier Donald Tusk – w odróżnieniu od poszukiwanych na rynku spawaczy, na politologów nikt z pracą nie czeka. Doskonale przekonała się o tym 28-letnia Anna, absolwentka nauk politycznych jednego z największych w Polsce uniwersytetów. Dziewczynie marzy się dziennikarstwo, ale na razie zamiast pisać, pracuje na słuchawce i nagania klientów.
– To praca pod presją czasu, gdzie liczą się tabelki, a człowiek jest tylko liczbą. Dopóki się wyrabiam z limitem i przynoszę dochód, jestem doceniana, ale jeśli trafi się gorszy miesiąc, mogę wylecieć na bruk. Nie ma sentymentów. Satysfakcja z pracy? Oj nie – przyznaje.
Jeszcze na studiach Anna pracowała w kinie, potem wylądowała w firmie sprzedającej Cyfrowy Polsat jako handlowiec. Odeszła po tym, jak wyszło na jaw, że jej współpracownicy naciągają klientów i oszukują pracodawcę, podpisując umowy na podstawione osoby albo sprzedając pakiety dłużnikom (wedle wymagań firmy osoby widniejące w Krajowym Rejestrze Długów nie powinny być w ogóle brane pod uwagę). – Mój menedżer zalogował się na moje konto i wpisał umowę człowieka, który był zadłużony, a potem zarzucił mi, że chciałam na oszustwie zarobić 140 zł. Myślałam nawet o wniesieniu sprawy do sądu, ale uznałam, że nie warto – wspomina.
Wtedy pracowała na śmieciówce i zarabiała do 3 tys. zł. – Ale najlepsi na machlojach wyciągali nawet 14 tys. zł na rękę – mówi Ania. Teraz, uwzględniając prowizje, w najlepszym wypadku zgarnia 2 tys. zł na rękę. Ale twierdzi, że i tak jest szczęściarą, bo ma etat i trafiła na odpowiedni team. A nie wszyscy pracownicy jej firmy mają tak dobrze, bo Eniro ma fatalną opinię. W sieci aż roi się od opisów mobbingu i skrajnego wykorzystywania pracowników. Ania przyznaje, że z kulturą pracy bywają problemy. – „Ku..., weź się wreszcie do roboty i zacznij zapierdalać” – cytuje jednego z przełożonych.
Jej koledzy i koleżanki z oddziału to przeważnie młodzi ludzie, do 30–35 lat. Większość z nich obowiązuje dzienna norma, czyli jedna zawarta umowa o wartości 600 zł netto i co najmniej dwie godziny rozmów na słuchawce. Nie zawsze jest łatwo wyrobić limit. – To zależy od wykazu firm, jaki dostajemy. Od tego, czy zdobywamy nową firmę, czy namawiamy starych klientów do przedłużenia umowy – mówi Ania.
Możliwości awansu? Teoretycznie są. Na specjalistę ds. telesprzedaży, który ma po prostu większe normy do wyrobienia, ale i lepszy materiał do obsługi, bo nie dostaje niezadowolonych klientów, którzy zgłosili, że nie chcą przedłużać umowy. Na sprzedawcę VIP, menedżera i supervisora. Ania właśnie bierze udział w konkursie na menedżera i stara się dostrzegać pozytywne strony swojej pracy. – Na przykład jeden z moich klientów, szewc, naprawia mi buty – mówi. Ale gdy cofa się pamięcią do pierwszych dni w call center, traci humor. – Były fatalne. Pytałam siebie: Co ja tu robię? Przecież chciałam pisać reportaże – wspomina.



McMedia

Ani Ania, ani wielu jej kolegów, którzy tak jak ona marzą o pracy w mediach, nie zdaje sobie sprawy, że szklane wieżowce i widziane w telewizji supernowoczesne studia telewizyjne to również nic innego jak McKorporacje. Bo produkcja newsów niewiele różni się od pracy przy fabrycznej taśmie. Szeregowi pracownicy koncernów medialnych, portali internetowych, dużych telewizji – poza grupą prezenterów, którzy występują na wizji, i publicystów na eksponowanych stanowiskach – to niskopłatni mediaworkerzy od brudnej i nudnej roboty. Wykonują setki telefonów, zbierają dane statystyczne, szukają bohaterów do materiałów dziennikarskich czy metodą kopiuj – wklej publikują na portalach artykuły Polskiej Agencji Prasowej. – Prestiż? To słowo straciło na znaczeniu. W dziennikarstwie tego typu już go nie ma, jest za to przewalanie widłami g... – mówi były redaktor TVN24, który rozstał się z firmą.
Nazwisk takich pracowników nie zamieszcza się w stopce redakcyjnej. Pracują na śmieciówkach, więc można się z nimi pożegnać z dnia na dzień, bez konsekwencji. Tak kilka miesięcy temu zrobił właśnie TVN 24 – jedną decyzją pozbył się całego działu dokumentacji i analiz. Ta kilkunastoosobowa redakcja zajmowała się zbieraniem informacji do programów na żywo czy przygotowywaniem kalendariów wydarzeń. – Książęta na wizji, czyli prezenterzy, bez nich byli bezradni – wspomina Karol. – Od dokumentalistów dostawali całą wiedzę. Powtarzali jak małpy to, co im napisano. Do historii przejdzie wpadka, jaką zaliczyła jedna z takich gwiazdek, kiedy mówiąc o Kim Dzong Ilu, powiedziała „Kim Dzong Drugi”. A po wszystkim jeszcze zrobiła aferę dokumentaliście, że źle napisał nazwisko.
Gdy kraj zalała wielka woda, ludzie z działu analiz dzień i noc dyżurowali, żeby zebrać najświeższe informacje o stratach. – Czasem praca trwała 30 godzin, niemal non stop. W gorących okresach kończyło się dyżur o 2 nad ranem, a wracało o 5, żeby przygotować świeży materiał do porannego programu – opowiada nasz rozmówca. W 10-osobowej redakcji zatrudniano nie tylko ludzi po studiach, dwie osoby miały otwarte przewody doktorskie, a większość mogła się wykazać bogatym doświadczeniem dziennikarskim. Ambicje musieli jednak schować do kieszeni. W dodatku tylko dwóch pracowników doczekało się etatów. – Przynajmniej pensje były niezłe, sięgające 5 tys. zł na rękę, i pokój mieli z ładnym widokiem – mówi Karol. Rzecznik TVN Karol Smoląg nie chciał komentować anonimowej historii byłego pracownika stacji.

Nie ugrząźć

Sęk w tym, że dla wielu młodych ludzi taka praca wcale nie jest zajęciem tymczasowym. – Zakres zadań w McKorporacjach jest znacznie poniżej kompetencji pracowników, a to prędzej czy później budzi w nich frustrację – mówi psycholog Izabela Kielczyk. – Wówczas młodzi jeszcze ludzie popadają w marazm i na lata zakopują się w takich miejscach, tłumacząc się sami przed sobą, że przecież tu coś zarabiają, że jest ciężko na rynku, że mają za słabe doświadczenie i nikt inny ich nie zatrudni. Albo zbierają się w sobie i szukają innej, czasem jakiejkolwiek pracy, byle by nie zagrzebać się w takim niestwarzającym żadnych szans miejscu.
Wspomniana germanistka Joanna mówi, że w call center, gdzie pracowała zaraz po studiach, wielu jej kolegów zostało do dziś. – Całkiem wsiąkli w tę odmóżdżającą robotę. Nawet mój kolega z roku, najlepszy student, same piątki, wylądował w call center i już czwarty rok tam pracuje – opowiada Joanna.
Żadnego z naszych rozmówców nie dziwi historia 30-letniego Marka, absolwenta Uniwersytetu Łódzkiego i przyszłego doktora, który kurczowo trzymał się pracy specjalisty od zarządzania stroną internetową Empiku. I to mimo że praca była niskopłatna, a Łukasz musiał codziennie dojeżdżać z Łodzi do Warszawy. Nie zrezygnował, dopóki nie postawiono go pod ścianą. Kiedy poprosił o możliwość pracy na cztery piąte etatu, tak by miał jeden dzień w tygodniu na skończenie doktoratu, usłyszał „nie”. Wtedy odszedł.
To jednak wyjątek, bo młodzi bardzo często przestraszeni trudną sytuacją na rynku na lata zakopują się w pracy, z której nie są zadowoleni. 26-letnia Ewelina, absolwentka socjologii, od trzech lat tkwi w jednej z agencji badania opinii. – Awansowałam ze zwykłego ankietera na kierownika działu, ale co z tego? Na nic więcej nie mam praktycznie szans – opowiada. – Właśnie zlikwidowano jeden z trzech naszych oddziałów i zwolniono kilkadziesiąt osób. Wcześniej liczyłam, że może dostanę etat, będzie szansa na jakieś szkolenia i naprawdę ciekawszą pracę. Teraz jednak wyraźnie nam powiedziano, że zostają tylko umowy o dzieło, wynagrodzenia zamrożone i nie ma co liczyć na awans – dodaje rozgoryczona, bo choć teoretycznie wspięła się szczebelek wyżej i ma w tytule niższe stanowisko menedżerskie, dostała 500 zł podwyżki i koordynuje pracę kilkunastu pracowników, to sięgnęła sufitu. Zarabia 3,3 tys. zł, z tego ponad tysiąc płaci za wynajem mieszkania w Warszawie. – Muszę się liczyć z każdą złotówką, a w pracy jest nuda. Co to za życie? Próbowałam znaleźć coś innego, ale bez rezultatów – dodaje Ewelina.
Eksperci nie mają wątpliwości: dopóki McPraca jest pierwszą pracą lub przejściową w czasie poszukiwania lepszego zajęcia zapewniającego rozwój, nie jest to złe wyjście. – Uczy młodych rygoru, działania w zespole, z przełożonymi i jest co ważne źródłem zarobku – wylicza prof. Szafraniec, która uważa, że nie można całkiem dyskredytować McKorporacji. – Gorzej, gdy z pracy tymczasowej staje się wieloletnim czy wręcz już stałym zajęciem. Ale niestety w sytuacji, gdy podaż osób z danym wykształceniem jest znacznie większa niż popyt na ich pracę, a do tego duża ich część nie ma innych kompetencji zawodowych, inne opcje zawodowe mogą się stać niemal niedostępne – dodaje socjolog.
Jedyną ucieczką z kieratu McKorporacji dla młodych niskozatrudnionych stają się własne firmy. Germanistka Joanna i Karol eksredaktor z TVN 24 właśnie je zakładają.
Imiona bohaterów zostały zmienione