Nie rusza się roju trzmieli, bo boleśnie pogryzą, oraz urzędników – na wszelki wypadek.
Temu założeniu hołduje każda władza, starając się nie rozdrażniać tego środowiska. Wprawdzie administracji rządowej jest dużo mniej niż nauczycieli (122 tys. wobec 600 tys.), którzy mają siłę, aby wysadzić w powietrze każdy rząd, ale i tak lepiej nie ryzykować. Bo kto chciałby mieć wroga za swoim plecami, i to wroga, od którego tak wiele zależy. Przecież politycy w większości na niczym się nie znają i gdyby nie armia kutych na cztery nogi biuralistów, zginęliby marnie.
A urzędnicy żadnych zmian sobie nie życzą. Zdają sobie bowiem sprawę, że wiązałyby się dla nich z dużą stratą, głównie finansową. Zabranych trzynastek nie zrekompensowałyby im nadgodziny, bo nikt nie wierzy, że ktokolwiek by płacił. Oszczędniej byłoby dać wolne. Częstsza ocena pracy danego urzędnika to większa łatwość w pozbyciu się go przez niezadowolonego szefa. A urzędnicy rządowi to nie banda idiotów, żeby podcinać gałąź, na której siedzą.
Więc mamy pat. I szef służby cywilnej może się spokojnie zajmować tak ważnymi sprawami, jak podejmowanie gości z Bangladeszu, podsumowywaniem i nagradzaniem. Faktycznych i istotnych zmian w przepisach o administracji można spodziewać się dopiero przy okazji wymiany ekipy rządzącej krajem. Znowelizują przepisy raz dwa, żeby móc szybko wyrzucić starych i zatrudnić swoich. No cóż, tak się kręci ten świat.