Duża część kolegów ekonomistów myśli sobie tak: decyzja, kogo mianować na stanowisko kierownicze w firmie, to sprawa kluczowa dla przyszłości przedsiębiorstwa. Chodzi po prostu o to, by wybrać najlepszego kandydata, który będzie najlepiej służył interesom przedsiębiorstwa. Parytety temu – ich zdaniem – nie służą.– mówi ekonomista Justin Wolfers
Justin Wolfers - pochodzi z Australii, ale karierę akademicką robi w USA, gdzie zapracował sobie na miano jednego z najciekawszych amerykańskich ekonomistów młodszego pokolenia. Sławę przyniosły mu szeroko cytowane prace na temat miejsca kobiet i rodziny we współczesnej ekonomii. Wolfers traktuje temat bardzo serio i wszystkie swoje teksty pisze wspólnie z uniwersytecką koleżanką (a prywatnie również życiową partnerką) Betsey Stevenson. Przez kilka ostatnich lat Wolfers pracował na Uniwersytecie Pensylwanii, a od stycznia obejmie profesurę na Uniwersytecie Michigan. Prócz działalności naukowej Wolfers jest (obok Stephena Dubnera i Stevena Levitta) jednym z najważniejszych autorów bloga popularyzującego ekonomię behawioralną Freakonomics.com.
W Polsce toczy się właśnie zażarta dyskusja o parytetach dla kobiet w biznesie. Po obu stronach tego sporu padają całkiem przekonujące argumenty. A co podpowiada nam ekonomiczny zdrowy rozsądek?
Ekonomiczny zdrowy rozsądek też jest w tej sprawie podzielony.
Gdzie biegną linie podziału?
Duża część kolegów ekonomistów myśli sobie tak: decyzja, kogo mianować na stanowisko kierownicze w firmie, to sprawa kluczowa dla przyszłości przedsiębiorstwa. Chodzi po prostu o to, by wybrać najlepszego kandydata, który będzie najlepiej służył interesom przedsiębiorstwa. Parytety temu – ich zdaniem – nie służą. Bo przecież jeśli podyktujemy firmom wybór kobiety albo na przykład łysego, blondyna albo czarnego CEO, nie będzie to nic innego, jak ograniczenie wolności wyboru. A ponieważ im bardziej wolny i nieskrępowany jest wybór i im więcej mamy dostępnych opcji, tym lepszy powinien być końcowy rezultat. Wniosek: przez parytet skończymy najprawdopodobniej z gorszym kandydatem w fotelu prezesa. A wielu lepszych zostanie odsianych z przyczyn pozamerytorycznych. Tak myśli duży tradycyjny nurt ekonomistów oraz większa część samego biznesu, który bardzo boi się parytetów.
Brzmi sensownie.
Tak. Ale to tylko część prawdy. W dodatku całkiem wątpliwa. W ostatnich 20 latach ekonomiści behawioralni zaczęli zadawać klasycznej ekonomii bardzo niewygodne pytania. Przekładając je na sprawę parytetów, brzmią mniej więcej tak: a co, jeśli decyzje o wyborze CEO wcale nie są racjonalne? Co, jeśli podejmując tę decyzję, udziałowcy kierują się nie ekonomicznym rozsądkiem, lecz raczej głęboko zakorzenionymi... seksistowskimi przesądami? Często sami nawet o tym nie wiedząc. Mają po prostu zakodowany w głowie obraz tego, jak powinien wyglądać najlepszy CEO. Wierzą więc instynktownie, że powinien mieć jakieś 188 cm wzrostu, nosić niebieski garnitur w prążki i być facetem. Dlatego że dotychczas zawsze tak było. Kilka lat temu dobrze pokazały to Peggy Lee i Erika Hayes James. W swojej pracy zatytułowanej „She-E-Os” (ang. gra słów polegająca na feministycznej przeróbce skrótu CEO – red.) dowiodły, że w pierwszej chwili rynek bardzo nerwowo reaguje na ogłoszenie, iż na czele spółki giełdowej stanie kobieta. Akcje tracą wówczas średnio 3,7 proc.
To chyba normalne. Zazwyczaj gdy zmienia się prezes, akcjonariusze obawiają się, że kryją się za tym wewnętrzne tarcia czy problemy.
To prawda, ale z badania wynika również, że w tym samym czasie, na tym samym rynku akcje firm, na których czele postawiono prezesów facetów, traciły mniej, bo tylko 0,5 proc. To najlepszy dowód, że rynki boją się kobiet albo najzwyczajniej w świecie ich nie doceniają.
Może są to obawy uzasadnione?
No właśnie chodzi o to, że nie są.
Ma pan jakieś dowody?
Owszem. Przeprowadziłem niedawno eksperyment, w którym badam, jakie wyniki giełdowe osiągały na przestrzeni lat duże amerykańskie spółki, na których czele stały kobiety. Porównałem ich wyniki z wynikami tych kierowanych przez facetów.
I kto wygrał?
Rzecz w tym, że nikt. W obu przypadkach w dłuższym okresie firmy osiągały podobne wyniki. Nieważne, czy były zarządzane przez wysokich facetów w garniturach w prążki, czy przez kobiety. Innymi słowy: nie ma żadnego przekonującego dowodu na to, że kobieta jest gorszym CEO od mężczyzny. Nie ma również dowodów, że jest prezesem lepszym. Proszę teraz zestawić to z wynikami badań Lee i James, o których mówiłem wcześniej. Z tymi, gdzie akcje firmy na wieść o nominowaniu prezeski spadały bardziej, niż gdy ogłaszano powołanie nowego prezesa. Oznacza to po prostu, że rynki się pomyliły. Mocniej karały firmy, gdzie na czele stawały kobiety, choć nie miały do tego żadnych sensownych historycznych przesłanek. Czysty absurd, który pokazuje, jak płciowe przesądy inwestorów doprowadzały do nieuzasadnionych giełdowych spadków. Jakiś sprytny gracz powinien to wreszcie wykorzystać i stawiać na te firmy, gdzie wyznaczony zostaje CEO w spódnicy. Można bowiem zakładać, że akcje takiego przedsiębiorstwa w pierwszej chwili spadną, ale później się odbiją. Bo kobieta na stanowisku według wszelkiego prawdopodobieństwa pozytywnie zaskoczy rynek.
Czy dzięki płciowym parytetom można te rynkowe aberracje naprawić?
Uważam, że tak.
I co to zmieni?
Skorzysta sam biznes. Przedstawiony powyżej tok myślenia dowodzi, że w warunkach wolnego rynku kobiety menedżerowie są dyskryminowane. Oznacza to, że wiele talentów jest marnowanych tylko dlatego, że menedżer nosi spódnicę, a nie spodnie. Prywatny biznes, rzekomo tak racjonalny i nastawiony na wykrywanie talentów, przepuszcza te uzdolnione osoby gdzieś pod radarem. I sam sobie w ten sposób szkodzi. Na dobrą sprawę parytet chroniłby więc biznes przed własnymi seksistowskimi pomyłkami.
Wprowadzamy więc parytet i co? Pewnie wyłapie wiele menedżerek perełek, ale jednocześnie odsieje wielu zdolnych menedżerów, którzy mieli to nieszczęście, że są mężczyznami.
To konieczne, bo rynek, jak widać, nie jest w stanie sam z siebie przełamać uprzedzeń wobec kobiet. A jeśli nawet mu się uda, będzie przełamywał je bardzo powoli. Istnieje symulacja pokazująca, że jeżeli tempo zwiększania zatrudnienia kobiet na najwyższych biznesowych stanowiskach będzie utrzymywało się na poziomie takim jak w minionych 10 – 15 latach, to prawdziwe równouprawnienie osiągniemy gdzieś w roku... 2046. A przecież nawet utrzymanie tego tempa nie jest pewne. Zmaskulizowany świat biznesowo-menedżerski wykształcił bowiem mechanizmy obronne, za pomocą których próbuje zachować status quo. Dzieje się to nawet w krajach, w których parytety zostały wymyślone i cieszą się dużym przyzwoleniem społecznym oraz przychylnością ustawodawców. Na przykład w Norwegii teoretycznie aż 35 proc. składu zarządów stanowią kobiety. Ale faktycznie w większości przypadków są one tylko figurantkami. Jeśli zmierzyć odsetek kobiet członków zarządu wyposażonych w kompetencje wykonawcze, ich odsetek spada do ledwie 12 – 13 proc. W Szwecji – innym mateczniku feminizmu – w zarządach zasiada 25 proc. kobiet, ale faktyczną władzę oddano w ręce 16 – 17 proc. pań. W większości krajów jest podobnie. Dlatego nie wystarczy czekać, aż rynek przypomi sobie i odkryje kobiety. Jeśli chcemy skorygować jego niedoskonałości, kwoty są konieczne.
Co jest na końcu tej drogi? Czy kobieta i mężczyzna powinni być traktowani jak jeden zachowujący się dokładnie tak samo homo oeconomicus?
Rozważania o ekonomicznej historii kobiet to przedsięwzięcie pasjonujące. Razem z moją uniwersytecką koleżanką, a prywatnie moją lepszą połową, Betsey Stevenson, dużo się tym zagadnieniem w ostatnich latach zajmowaliśmy. Historycznie zazwyczaj było tak, że kobieta i mężczyzna się pobierali i budowali pewną wspólnotę ekonomiczną, jaką jest rodzina. Już noblista z 1992 r. Gary Becker zauważył, że w ramach tej wspólnoty uprawiano coś w rodzaju ekonomicznej specjalizacji. Rodzina zawsze była po prostu małym biznesem, gdzie oboje udziałowcy robili akurat to, na czym się najlepiej znali, by zmniejszyć koszty i zwiększyć zyski związane z jej funkcjonowaniem. Jeszcze w latach 50. rzeczywistość rodzinna w USA rzeczywiście tak wyglądała. Kobieta nie miała szans na osiągnięcie na rynku pracy takich zysków jak mężczyzna, specjalizowała się więc w prowadzeniu domu. I odwrotnie. Mężczyzna nie zajmował się wychowaniem dzieci, bo zbyt wysoki był dla niego koszt alternatywny takiego zajęcia. Tak było kiedyś. Ale dziś tego świata już nie ma.



A co jest teraz?
Ustalenie, kto zarabia pieniądze, a kto opiekuje się domem, nie jest już tak oczywiste. Coraz więcej rodzin przyjmuje model, w którym pensja kobiety jest kluczowym elementem domowego budżetu. We współczesnej gospodarce dyskryminacja płacowa wobec kobiet wciąż istnieje, ale nie jest ona już tak okrutna, jak kilkadziesiąt lat temu. Dość powiedzieć, że kobieta może się sama utrzymywać i wieść życie na dobrym poziomie. Nie jest już więc pod względem finansowym zakładnikiem mężczyzny. Na dodatek w znaczący sposób zmniejszył się koszt związany z prowadzeniem domu. Po pierwsze dlatego, że przestało ono wymagać tak dużej specjalizacji. Zmywarka, mikrofalówka czy gotowe posiłki sprawiły, że jest to dużo mniej czasochłonne. Nie musimy już cerować naszych ubrań, bo przecież możemy kupić je od Chińczyków. Wszystko to oznacza, że o ile jeszcze w latach 50. z ekonomicznego punktu widzenia opłacało się, by kobieta została w domu, to teraz już się to nie opłaca. Do tego doszły takie zjawiska społeczne, jak zyskanie przez kobiety kontroli nad swoją płodnością. Oraz rewolucja edukacyjna. Nie wiem, jak w Polsce, ale w USA już dziś studiuje większy odsetek kobiet niż mężczyzn. Wszystko razem sprawia, że ekonomiczne równouprawnienie będzie postępowało. Rosła będzie również presja na takie praktyczne rozwiązania jak parytet. Z ekonomicznego punktu widzenia kobieta i mężczyzna jeszcze nigdy nie byli do siebie tak podobni jak teraz.
To dla kobiet dobra wiadomość czy zła?
Powinna być dobra. Ale najwyraźniej nie wszystkie kobiety są tego zdania.
Skąd pan wie?
Kilka lat temu razem z Betsey Stevenson postanowiliśmy sprawdzić, jak dokonania ruchu równouprawnienia kobiet w ostatnich 40 latach przekładają się na zadowolenie z życia. Przeżyliśmy szok, bo okazało się, że kobiety wcale nie stały się dzięki nim szczęśliwsze. W USA w latach 70. odsetek pań oceniających swoje życie jako „bardzo szczęśliwe” wynosił jakieś 22 proc. Od tamtej pory – mimo wszystkich niezaprzeczalnych sukcesów ruchów feministycznych – nie poszedł nawet odrobinę w górę. Byliśmy na tyle zaintrygowani, że zdecydowaliśmy się sprawdzić, jak sprawy się mają w Europie, myśląc, że może Amerykanki to jakieś wyjątkowe malkontentki. Ale wynik badania przeprowadzonego w 12 krajach zachodniej Europy (nie było wśród nich niestety Polski) okazał się z grubsza taki sam. Mimo lepszych pensji, powszechnego wejścia na uniwersytety i zyskania kontroli nad płodnością również Europejki deklarowały, że nie są ze swojej egzystencji jakoś szczególnie zadowolone. Ale najlepsze pojawia się dopiero na koniec: w tym samym okresie mężczyźni zaczęli się cieszyć życiem jak nigdy przedtem. O ile jeszcze w latach 70. „bardzo szczęśliwych” było 16 proc. panów, dziś ten odsetek wzrósł o jakieś 10 proc. To paradoks, którego nikt od momentu opublikowania badań nie potrafił w pełni wyjaśnić.
Jakoś jednak próbujecie się z nim zmierzyć?
Jest jedna prosta odpowiedź, ale bardzo mocno zideologizowana. Udzielają jej konserwatyści, którzy mówią mniej więcej tak: a nie mówiliśmy? Zawsze ostrzegaliśmy przecież, że to całe równouprawnienie wyjdzie wam wszystkim bokiem. I proszę, macie to, czego chciałyście! Ta interpretacja wydaje mi się trochę zbyt uproszczona, ale spotykam się z nią często i trudno odmówić jej wewnętrznej logiki. Ja skłaniam się jednak do bardziej zniuansowanych wytłumaczeń tego paradoksu. Może być już choćby tak, że ruchy feministyczne skłoniły kobiety, by były bardziej... szczere. Wcześniej blokowało je utrwalone w procesie wychowania przekonanie, że dobra żona jest uśmiechnięta, dobrze wygląda i nie pierze rodzinnych brudów na zewnątrz. Jeszcze inna interpretacja to kwestia punktu odniesienia. Może czterdzieści lat temu kobieta porównywała się co najwyżej z sąsiadką z domu obok. Do poprawienia jej samopoczucia wystarczyło już to, że jej dom wygląda ładniej, a ona sama ma mniej problemów z dzieciakami. Dziś bardzo prawdopodobne, że ta sama kobieta wybrała karierę, o której czterdzieści lat wcześniej nie mogłaby nawet pomarzyć. Ale oznacza to również, że na co dzień musi konfrontować się z wieloma kobietami sukcesu, które szturmują kierownicze stanowiska i nierzadko otrzymują wysoką pensję. Niestety, taki jest koszt większych ambicji, które przyszły razem z ekonomiczną emancypacją płci pięknej.
Nie daje mi spokoju sprawa mężczyzn, którzy – po raz pierwszy, odkąd badane jest zadowolenie z życia – stali się szczęśliwsi od kobiet.
Te dwie sprawy są ze sobą faktycznie ściśle powiązane. Możliwe, że tajemnica paradoksu nieszczęśliwych współczesnych kobiet tkwi w tym, że całą śmietankę ostatnich czterdziestu lat spili właśnie... faceci.
Nie wierzę.
A jednak. Weźmy choćby całą rewolucję seksualną, prawo do aborcji oraz upowszechnienie się pigułki antykoncepcyjnej. Kto na tym wygrał najbardziej? Pozornie kobieta, która nie musi martwić się niechcianą ciążą, ustawiającą jej całą dalszą egzystencję. Zdaniem noblisty George’a Akerlofa jest jednak dokładnie odwrotnie. Triumfują panowie. Akerlof uważa, że wcześniej seks był dla kobiet ważną kartą przetargową w kontaktach z silniejszymi mężczyznami. Seks małżeński był czymś, co kobieta wymieniała za deklarację roztoczenia nad nią opieki przez samca, możliwość schowania się pod jego skrzydła. Tę kartę można było rozgrywać dopóty, dopóki istniała ograniczona podaż tego towaru w społeczeństwie. Wyzwolenie seksualne zwiększyło skłonność kobiet do seksu pozamałżeńskiego. Niby dało to kobietom więcej wolności, ale również zwiększyło jego podaż i zniechęciło mężczyzn do składania matrymonialnych deklaracji. Po co mieliby to robić, skoro i tak mogą stosunkowo łatwo znaleźć seks poza małżeństwem.
No tak. Mężczyźni to jednak niezłe dranie.
To nie wszystko. Podobnie jest z wieloma innymi dziedzinami życia. Już w 1989 r. Arlie Hochschild pokazała to w swojej głośnej książce „The second shift” (Druga zmiana). Jej teza brzmi: kobiety weszły ochoczo na rynek pracy, odciążając mężczyznę w roli żywiciela rodziny, jednocześnie jednak nie pozbyły się do końca swojej dawnej roli strażniczki domowego ogniska. Oczywiście część domowych obowiązków uległa mechanizacji czy outsourcingowi. Ale mentalna odpowiedzialność za prowadzenie domu pozostała po stronie kobiety. W efekcie współczesna kobieta wylądowała faktycznie na dwóch etatach. Jednym w pracy, a drugim w domu.
Na obronę współczesnego mężczyzny trzeba jednak powiedzieć, że angażuje się w domu bardziej niż jego dziadek czy ojciec.
Przykład ojców pomagających w wychowaniu dzieci to doskonała ilustracja tezy o dwóch etatach współczesnej kobiety. Kluczowe jest tutaj słowo „pomagający”. Oczywiście wielu panów od czasu do czasu przypilnuje dziecka albo ugotuje wekeendowy obiad. Dla nich jest to jednak raczej hobby. Coś w rodzaju ożywczej odmiany. Dla wielu kobiet gotowanie czy zajmowanie się dziećmi to nie żadna odmiana, lecz obowiązek. Kilka lat temu Alan Krueger z Princeton przeprowadził frapujące badanie. Mierzył, ile czasu dziennie kobiety i mężczyźni poświęcają na robienie rzeczy, które nie sprawiają im większej przyjemności. Przy okazji wyszło właśnie, że te same rzeczy są dla mężczyzn dobrą zabawą, natomiast dla kobiet przykrym obowiązkiem. Na przykład rodzinne spotkania. Dla facetów to okazja do wspólnego obejrzenia meczu na sofie przed telewizorem w towarzystwie ojca czy szwagra. Dla kobiety ta sama czynność bardziej przypomina pracę. Wiąże się z koniecznością przygotowań czy pomaganiem rodzicom w obowiązkach, z którymi sobie nie radzą. Krueger zauważył nawet, że przepaść pomiędzy kobietami i mężczyznami powiększa się nawet na tym polu. Jeszcze czterdzieści lat temu typowa Amerykanka spędzała na nielubianych czynnościach tygodniowo jakieś 40 minut więcej niż Amerykanin, dziś ta różnica urosła do 90 minut.
Załóżmy więc, że większości krajów wprowadzona parytety. I to nie tylko na stanowiskach kierowniczych w gospodarce, lecz również w polityce. Czy są jakieś dowody na to, że świat stanie się wówczas lepszym miejscem?
Są takie badania Esther Duflo, ekonomistki z MIT, która szukała na to dowodów w Indiach.
I znalazła?
W pewnym sensie tak. Pamiętam na przykład, że organizacje samorządowe, gdzie we władzach zasiadało więcej kobiet, inwestowały ponadprzeciętne sumy w edukację. A tam, gdzie kobietom udzielano mikropożyczek na rozruch przedsiębiorczości, pieniądze częściej wracały do wierzycieli. To już jest coś na drodze do lepszego świata.