Uwolnienie dostępu do wielu reglamentowanych zawodów stało się dzisiaj sztandarowym, oprócz reformy emerytalnej, przedsięwzięciem rządu. Zwolenników projektu ministra Gowina jest wyraźnie więcej niż przeciwników. I słusznie – liczba 380 regulowanych w Polsce zawodów jest przerażająca wobec średniej europejskiej wynoszącej 150, nie mówiąc już o liderach w tym zakresie, takich jak Estonia (47 zawodów).
Poglądy przeciwników sprowadzają się do tezy, że pozostawienie sprawy działaniu wolnego rynku jest ryzykowne bądź wręcz z gruntu szkodliwe – w końcu zapewnienie takiej swobody jest naczelnym dogmatem gospodarki neoliberalnej, a ta jest w ich opinii całkowicie skompromitowana. Ale i zwolennicy deregulacji są często zbyt zapalczywi w swojej argumentacji. Niełatwo na przykład przyjąć założenie o niepogorszeniu, choćby tylko w pierwszym okresie po deregulacji, jakości świadczonych usług. Trudno także uwierzyć w automatyczne powstanie 100 tys. nowych miejsc pracy – dlaczego miałoby nagle być potrzebnych więcej taksówkarzy czy przewodników turystycznych? Będą zapewne inni, ale czy więcej? Wreszcie naiwny jest pogląd, że deregulacja będzie stanowić panaceum na całość niedomagań naszej gospodarki. Ważniejsze dla poprawy jej funkcjonowania jest bowiem wprowadzenie bardziej racjonalnych zasad stanowienia i stosowania prawa, otwierających wreszcie przestrzeń dla ciągle nie w pełni wykorzystanej polskiej przedsiębiorczości i innowacyjności, czy też poprawa skuteczności działania sądów gospodarczych.
Ale oczywiście zgoda, deregulować trzeba. Niezależnie od pewnej ostrożności w działaniu, czyli uwalniania stopniowego i w niektórych przypadkach z pewnością niecałkowitego, ważna jest ogólniejsza refleksja na ten temat. Są bowiem według mnie dwa elementy absolutnie niezbędne do pełnego sukcesu wprowadzanych zmian. Pierwszym jest cały polski system kształcenia. To w jego ramach przyszli pracownicy muszą być wyposażani w tę właśnie wiedzę, która jest dzisiaj sprawdzana przez ciała powołane do certyfikacji i licencjonowania, ze wszystkimi wadami korporacyjnego sposobu myślenia, często dominującymi w tych procedurach. Do osiągnięcia przez system kształcenia takiej pożądanej cechy potrzebna jest znajomość rzeczywistych efektów edukacji, a nie tylko posiadanie zaświadczeń czy dyplomów potwierdzających formalne odbycie studiów czy szkoleń.
Na szczęście wymagania unijnej mobilności pracowników, masowość kształcenia na poziomie uczelnianym oraz oczywiste potrzeby edukacji ustawicznej skłoniły już dawno Komisję Europejską, by zachęcać kraje członkowskie do wdrażania własnych, krajowych wersji europejskich ram kwalifikacji. Powstające w wyniku tej akcji w państwach członkowskich, a także poza nimi, krajowe ramy kwalifikacji proponują opis procesów kształcenia w języku osiąganych efektów, odnosząc wymagania programowe do konkretnych, porównywalnych dla różnych krajów i różnych typów szkół umiejętności zdobywanych przez absolwentów w trakcie nauki. Nie trzeba przekonywać, że takie jasno wyartykułowane kwalifikacje absolwenta powinny mieć kluczowe znaczenie przy zatrudnianiu go w reglamentowanych obecnie profesjach. Inna sprawa, że wdrożenie koncepcji owych ram kwalifikacji nie będzie rzeczą łatwą. Źle przygotowane może grozić zbiurokratyzowaniem systemu kształcenia przez nadmiar szczegółowych informacji niezbędnych do opisu końcowych efektów nauki. Obecne działania zmierzające do wprowadzenia tego systemu w Polsce od początku następnego roku akademickiego zdają się potwierdzać te obawy. Nie powinno to jednak podważać wiary w końcową sensowność tej inicjatywy.
Drugim ważnym elementem sukcesu wprowadzanej reformy będzie skuteczność akcji informacyjnej. Chodzi o uświadamianie firmom zatrudniającym pracowników w zawodach zwolnionych z reglamentacji, że mają zwiększony zakres odpowiedzialności formalnoprawnej i – co niezwykle ważne – etycznej. Powodzenie całego procesu uwalniania dostępu do zawodów będzie znakomitym sprawdzianem społecznej odpowiedzialności polskiego biznesu.