W co trzecim województwie na jedną ofertę zatrudnienia w urzędach pracy przypada ponad 100 bezrobotnych. Kolejka po etat będzie się wydłużać, bo przedsiębiorcy wolą szukać kadr na własną rękę, bez pomocy państwa.
W listopadzie na jedną ofertę zatrudnienia zgłoszoną do urzędów pracy przypadło w kraju przeciętnie 58 bezrobotnych – wynika z najnowszych danych GUS. To o pięć osób więcej niż przed rokiem. Ale w niektórych regionach sytuacja wygląda gorzej. W pięciu województwach: podlaskim, warmińsko-mazurskim, lubelskim, podkarpackim i świętokrzyskim na jedną ofertę pracy przypadało aż 100 bezrobotnych. Niechlubnym rekordzistą pozostaje podlaskie, gdzie na jedną ofertę zatrudnienia przypada aż 220 osób bez zajęcia.
– Są to regiony rolnicze, gdzie działa niewiele dużych firm. W dodatku nie przyciągają inwestycji, zwłaszcza zagranicznych – uważa Karolina Sędzimir, ekonomistka z PKO BP. Podobnego zdania jest Urszula Kryńska z banku Millennium. – Przedsiębiorców zniechęca słaba infrastruktura. Znacznie utrudnia to prowadzenie działalności – ocenia. Ale są także inne powody tego, że na jedno miejsce pracy przypada 100 i więcej chętnych. – Do pośredniaków trafia tylko około 30 proc. wszystkich propozycji zatrudnienia, jakie pojawiają się na rynku – dodaje Sędzimir. Przyczyniła się do tego zmiana prawa. Od początku roku pracodawca musi osobiście i na piśmie składać oferty zatrudnienia w urzędzie. A na to przedsiębiorcy nie mają czasu.
– Wcześniej wystarczył e-mail lub telefon do placówki, która na tej podstawie zamieszczała ogłoszenie – informuje Jerzy Bartnicki, przewodniczący Ogólnopolskiego Konwentu Dyrektorów Powiatowych Urzędów Pracy. Na szczęście Ministerstwo Pracy zapowiedziało, że niebawem zmieni ten absurdalny przepis. Pozostaną jednak inne ograniczenia. – Przedsiębiorca może zgłosić ofertę zatrudnienia tylko w jednym urzędzie. To źle – dodaje Bartnicki.
Eksperci rynku pracy mówią zgodnie: jest źle, będzie gorzej. – Kolejka po etat wydłuży się, gdyż przedsiębiorcy tworzą mało nowych miejsc pracy. Nie mają zaufania do sytuacji gospodarczej, niepewnej przy kłopotach finansowych wielu państw UE – ocenia prof. Zenon Wiśniewski z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Dlatego, nawet jeśli otrzymują dodatkowe zamówienia, wolą zapłacić już zatrudnionym pracownikom za nadgodziny, niż rekrutować nowych. A zyski lokują na kontach. W końcu listopada przedsiębiorstwa miały zgromadzone na nich prawie 194 mld zł. Wystarczyłoby na wypłacanie przez rok średniej krajowej dla 4,6 mln osób.