Nędzna pensja i nadgodziny, za które nikt nie płaci. Komendy, w których meble pamiętają PRL. Brak papieru do drukarek i zawirusowane komputery. Radiowozy, które ledwo jeżdżą. Za kilka dni w ramach protestu mundurowi mają wyjść na ulice.
Średniej wielkości miasto na południu Polski. Noc, w radiowozie dwaj młodzi policjanci, którzy będą patrolować ulice do rana. Po północy dostają informację o bójce w parku. Dyspozytor uprzedza, że może być gorąco. W zadymie bierze udział co najmniej kilkanaście osób, prawdopodobnie kiboli, którzy są pijani i mogą mieć przy sobie ostre narzędzia. Centrala przypomina, by patrol zachował ostrożność.
Policjanci wiedzą jednak, że tej nocy są jedynym patrolem na terenie powiatu, więc jeśli znajdą się w niebezpieczeństwie, mogą liczyć tylko na siebie. Nikt im nie pomoże, a na pewno nie tak szybko, jakby chcieli. Mijają minuty, radiowóz stoi. Mijają kolejne. Kiedy wreszcie auto rusza, jedzie do parku powoli, okrężną drogą. – W sytuacji kiedy policjanci nie mogą liczyć na wsparcie, muszą minimalizować ryzyko – wzrusza ramionami Jarek (12 lat w służbie patrolowej). – Przy takich okazjach mówimy, że lepiej oglądać dym z daleka niż ogień z bliska. Mówiąc krócej, pozwalamy, by problem rozwiązał się sam.
Kiedy Jarek kończył szkołę policyjną, słyszał, że patrolówka to sól policyjnego zawodu. Że każdy porządny glina musi przez nią przejść, bo żadna szkoła nie zastąpi ulicy. Ale też, że trzeba uważać, bo ulica nie wybacza błędów. Policjant z patrolówki musi mieć oczy naokoło głowy. Inaczej podczas głupiej domowej interwencji może się zdarzyć, że facet, który w jednej chwili smaruje chleb masłem, w następnej wbije ci nóż w plecy. – Starzy policjanci wiedzą, jak się zachować – mówi Jarek. – Znają środowisko, środowisko zna ich. Na mieście wiedzą, któremu policjantowi można się postawić, a któremu lepiej nie, bo mu się szybko ręce pocą. Gdyby w patrolu wezwanym do bójki w parku siedział choć jeden stary policjant, mógłby zaryzykować interwencję. Czasami wystarczy kogoś położyć na ziemi, skuć kajdankami i reszta mięknie. Ale do tego trzeba mieć doświadczenie i budzić respekt. Młodzi policjanci, którym kanapki do pracy robią matki, respektu nie budzą – mówi.
A to młodzi są dziś na pierwszej linii ognia. Oni są twarzą policji, bo starych jest coraz mniej. Sfrustrowani odchodzą sami albo padają ofiarą niekończącego się czyszczenia milicyjnych złogów. Młodych nie ma już kto uczyć.

Ślepi i głusi, czyli brak motywacji

W policji brakuje ponad 6 tys. funkcjonariuszy. Największe braki są w patrolówce. To dlatego na ulicach miasta, w którym mieszka Jarek, nocą jeździ tylko jeden radiowóz. I dlatego Jarek i jego koledzy rzadko mają wolne.
Pracują od poniedziałku do piątku, w sobotę zamiast do domu jeżdżą zabezpieczać mecze, a w niedzielę kolejne demonstracje. W poniedziałek od rana znów są na patrolu, bo nie ma ich kto zastąpić. Pod koniec miesiąca ich życie rodzinne leży w gruzach, za to każdy z nich ma tyle nadgodzin, że można byłoby nimi obdzielić pięciu cywilów. Różnica jest taka, że cywil dostałby za nie pieniądze, a policjant nie. Ustawa na to nie pozwala. Stanowi, że mundurowy może sobie za nadgodziny odebrać wolne, ale na to nie pozwala z kolei naczelnik, bo gdyby dał mu wolne, nie miałby kogo wysłać na ulicę. Koło się zamyka.
Pal sześć nadgodziny, gdyby pensje były satysfakcjonujące. Ale nie są, bo te też reguluje ustawa. A zgodnie z nią „wysokość uposażenia zasadniczego policjanta jest uzależniona od grupy zaszeregowania jego stanowiska służbowego oraz od wysługi lat”. Do tego dochodzą różne dodatki, ale zasada jest taka, że im niższa grupa, tym niższa pensja. Najniższe grupy są w patrolówce, więc ludzie Jarka po całym miesiącu na ulicy, zabezpieczaniu meczów, demonstracji i z rekordową liczbą nadgodzin dostają na rękę niecałe 3 tys. zł. A nawet mniej, bo kiedy po 10 godzinach stania w deszczu albo na mrozie zachorują, dostaną o 20 proc. pensji mniej. W tej sytuacji trudno o motywację do pracy. Może dlatego patrol nagle ślepnie i głuchnie. Nie słyszy awantur, nie dostrzega bójek. Nie widzi leżącego na trawniku pijaka, bo interwencja pod koniec służby to kilka dodatkowych godzin pracy, za którą nikt nie zapłaci. Więc lepiej nie widzieć.
Tym bardziej że jeszcze niedawno izby wytrzeźwień były w każdym mieście. Teraz samorządy je zamykają, bo są nierentowne, więc bywa, że pijanych trzeba wieźć nawet 50 km. Policjanci biorą za nich odpowiedzialność, a przecież po drodze wiele może się zdarzyć – w najgorszym wypadku mogą zasłabnąć, w najlepszym zarzygają lub zakrwawią samochód, który policjanci będą czyścili do rana. W końcu to ich drugi dom, a nikt im radiowozu nie odkazi, nie zdezynfekuje, nawet jak wiozą chorych czy bezdomnych.
W skrajnych przypadkach dochodzi do sytuacji jak w Pobiedziskach, gdzie patrol dostał zgłoszenie o leżącym przy ulicy mężczyźnie. A ponieważ policjanci właśnie kończyli służbę, więc zamiast na izbę wytrzeźwień, wywieźli pijanego do lasu. Mężczyzna zmarł.

Peerel wiecznie żywy, czyli brak standardów

Sławek (od 10 lat w policji) zaczynał, jak trzeba, w patrolówce, ale szybko z niej uciekł. Teraz pracuje z nieletnimi. I jest zadowolony. Po pierwsze – dostał podwyżkę. Po drugie – wreszcie poszedł na urlop, bo jego naczelnik nie robi problemów z odbieraniem dni wolnych za nadgodziny. Wprawdzie też ma prawie o połowę mniej ludzi, niż powinien, ale specyfika pracy w wydziale jest inna i może dać im odetchnąć. Więc jeśli chodzi o sprawy ważne, Sławek nie narzeka. Gorzej z przyziemnymi.
Ministrowie i szefowie policji chwalą się w mediach, że wiele komend zostało odremontowanych, a w niektórych nawet stoją nowiutkie biurka i szafy. Ale nie u Sławka. W jego komendzie wciąż króluje olejna lamperia sprzed dziesięcioleci i szafy, na których wiszą jeszcze stare kapsle z plasteliną od pół wieku udające plomby. W ubikacjach brakuje papieru toaletowego, z tym do drukowania też jest często problem. Telefony pamiętają czasy, które słusznie minęły, więc bez prywatnych komórek nie da się pracować, tym bardziej że w komendzie nie ma internetu. Nie ma też oddzielnego pokoju do przesłuchań, a ponieważ swój Sławek dzieli z trzema kolegami, kiedy trzeba przesłuchać dwie osoby jednocześnie, świadkowie słuchają się nawzajem, co nie powinno mieć miejsca. W dodatku na trzech mają jeden komputer, więc żeby nie spisywać zeznań ręcznie, Sławek przynosi do pracy swojego laptopa.
Teraz już się z tym pogodził, a nawet się z tego cieszy, bo większość policyjnych komputerów jest zawirusowana. Do tego stopnia, że kiedy wpinał do nich pen drive’a, tracił dane. Wydawało mu się, że problem łatwo rozwiązać, wystarczy przecież zainstalować dobry program antywirusowy. Po kilku tygodniach zmuszony był jednak stwierdzić, że walka z wirusami jest trudniejsza, niż myślał, bo policji nie stać na zatrudnienie dobrego informatyka. Komputerami zajmują się funkcjonariusze, którzy potrafią przy nich coś zrobić, o ile to coś nie jest zbyt skomplikowane. W rezultacie na policyjnego informatyka trzeba czekać całymi tygodniami, a kiedy wreszcie się zjawi, łaskawie instaluje darmowy program, który przed niczym nie chroni.
Nie lepiej jest z radiowozami. Stare samochody Kia, zwane pieszczotliwie kijankami, eksploatowane są 24 godz. na dobę, mają rekordowe przebiegi i częściej stoją w warsztatach niż na parkingu. – W każdej firmie pracodawca zapewnia pracownikowi narzędzia do pracy: komputer, drukarkę, samochód. To normalna rzecz. W policji jest inaczej: masz do wykonania zadanie, a jak to zrobisz, to już twoja sprawa. Szefa to nie obchodzi, musisz sobie radzić sam – tłumaczy Sławek.
Więc kiedy chcą jechać w teren, sami sprawdzają w samochodzie olej i wymieniają spalone żarówki. A kiedy nie działają komputery, piszą na starych maszynach albo spisują zeznania ręcznie. Sami też kupują mydło, papier toaletowy i ten do drukarki. I sami się ubezpieczają. – Dajesz pijanemu alkomat, a on go upuszcza. Jeśli nie jesteś ubezpieczony, musisz za niego zapłacić. To samo, jeśli uszkodzisz radiowóz, np. podczas pościgu. Więc co miesiąc wyciągamy z kieszeni po 20 zł i ubezpieczamy się do wysokości trzech pensji. To jest nasz standard pracy – mówi Sławek.

Statystyka rządzi, czyli kogo, kiedy i za co karać

Tegoroczne lato było upalne. Komendant główny policji wydał więc polecenie, żeby tam, gdzie nie ma klimatyzacji, skracać służbę. – U mnie nie ma skracania, wszyscy zap…ą do końca – usłyszał od swojego komendanta powiatowego Kuba z dochodzeniówki (25 lat w policji).
W komendzie nie ma prysznica, więc kiedy policjanci wracali spoceni, mogli się co najwyżej obmyć w umywalce albo zastosować, jak mówią, prysznic bułgarski, czyli duże ilości dezodorantu. Sytuacja zmieniła się, gdy od komendanta wojewódzkiego przyszło pytanie, co w komendzie zrobiono w sprawie upałów. Tego dnia szef Kuby o 14.00 zwolnił do domu wszystkich cywilów. – Nie z powodu troski o ludzi – uśmiecha się Kuba. – Chodzi o to, że jeśli przełożony wyrazi zainteresowanie, trzeba pokazać, jak bardzo ceni się jego pomysł i okazać pełną gotowość do współdziałania. Jednym słowem, zapunktować.
Kluczem do punktowania jest statystyka, którą w policji nazywają matką nauk, bo wszystko kręci się wokół niej. Dobre statystyki oznaczają nagrody i awans, złe – kłopoty.
Komendanci nieustannie więc liczą i porównują. Nie chodzi o to, by na przykład złapać jak najwięcej pijanych kierowców. Chodzi o to, by złapać ich więcej niż rok wcześniej. To się nazywa wzrost wykrywalności. Im dynamika wzrostu większa, tym lepiej. Nie można więc z łapaniem przesadzać, bo mądry komendant wie, że jeśli w sierpniu tego roku jego ludzie wręczą za dużo mandatów, to w sierpniu przyszłego roku trudno będzie wlepić więcej. I dynamikę trafi szlag. Policjantów nie dziwi więc, gdy naczelnik mówi na odprawie, żeby dziś dać sobie spokój z karaniem kierowców za prędkość, bo potrzebne są mandaty za niezapięte pasy. Albo żeby w ogóle odpuścić kierowcom, bo trzeba poprawić statystyki karania pieszych.
Z tego samego powodu z zatrzymaniem złodzieja, który obrobił osiedlowy sklepik, Kuba musiał poczekać do końca miesiąca. Bo w tym kradzieży z włamaniem było za dużo. Diler narkotyków? W przyszłym tygodniu, nie ucieknie. A „enki” (sprawy, w których nie wykryto sprawcy) do „lodówki”, gdzie poleżą zamrożone do czasu, gdy będzie można je zakończyć bez szwanku dla słupków i tabelek. – Zadania nie służą społeczeństwu, tylko statystyce. A statystyka temu, by przełożony osiągnął odpowiedni poziom satysfakcji. Tak to działa – tłumaczy Kuba.

Służę państwu, nie panu, czyli asertywność młodych

Marek jest dzielnicowym. W swoim rejonie powinien być jak lekarz pierwszego kontaktu – rozmawiać z ludźmi, poznawać ich problemy, pomagać, zdobywać zaufanie. A przede wszystkim wiedzieć, co się dzieje. Ale nie ma na to czasu. W policji brakuje patroli, więc częściej niż w rejon jeździ na interwencje. Jeśli akurat nie interweniuje, to doprowadza zatrzymanych do prokuratury albo sądów. A w weekendy zamiast odpoczywać, jeździ na zabezpieczenia. – Jesteśmy jak zapchajdziury: gdzie są braki, tam nas posyłają – mówi Marek.
Na zabezpieczenia narzekają wszyscy. Nieważne, czy jesteś dochodzeniowcem, czy dzielnicowym, czy pracujesz z nieletnimi. Nieważne, że przeszkoliłeś się na pirotechnika lub negocjatora i masz dodatkowe godziny pracy, choć nikt ci za nie nie płaci. Nieważne, że masz na głowie dziesiątki spraw, z których jesteś rozliczany, a tłumaczenie, że byłeś na zabezpieczeniu, nikogo nie obchodzi. Kiedy jest mecz albo demonstracja, nie ma przebacz – stajesz naprzeciwko tłumu. I nikt ci za to nawet nie podziękuje. Służba.
Niestety, w najbliższym czasie lepiej nie będzie. Nowych funkcjonariuszy nie przybywa. Jeszcze niedawno, gdy ogłaszano nabór, zgłaszało się ośmiu kandydatów na jedno miejsce, teraz czterech. I to coraz gorsi. Z roku na rok multiselect, czyli test psychologiczny sprawdzający osobowość kandydata, jego skłonności do alkoholu, przemocy, nastawienie do mniejszości, predyspozycje do pracy w instytucji o specyficznej strukturze podległości i zależności, zalicza coraz mniej kandydatów. W dodatku część nowo przyjętych szybko rezygnuje z pracy. – Naoglądali się filmów Vegi, tymczasem w realu zapach krwi miesza się ze smrodem rzygowin, a na koniec miesiąca dostaje się parę złotych, za które trudno wyżyć – mówi Kuba. – Więc jak tylko mają gdzie, to uciekają.
Stary znajomy Kuby, który wykłada w szkole policyjnej, opowiedział mu niedawno, jak z dnia na dzień zniknęło mu pół plutonu słuchaczy. Dwudziestu dwóch chłopaków wyszło ze szkoły w piątek, a po weekendzie wróciło jedenastu. Okazało się, że jeden z dezerterów pracował wcześniej w Holandii. Po kilku tygodniach w szkole policyjnej postanowił wrócić do starej pracy, a razem z nim przyszłość za granicą wybrała połowa jego kolegów.
Inna rzecz, że ci, co zostają, nie są już tacy jak starzy. Starzy trzymali się razem, pomagali sobie. Razem łapali bandziorów i razem pili, kiedy trzeba było się zresetować po godzinach. Wierzyli, że są elitą, bo zapewniali bezpieczeństwo. Teraz z tego poczucia nic nie zostało. Młodzi nie myślą o policji w kategoriach misji. Cenią pracę, ale jeszcze bardziej siebie, rodziny i czas wolny. Nie zostaną po godzinach, nie wyskoczą z łóżka w środku nocy, by pomóc kumplowi. Potrafią być asertywni, więc kiedy naczelnik próbuje postawić ich do pionu, przypominając, że praca w policji to służba, a nie przykręcanie śrubek, kiwają głowami i odpowiadają, że służą państwu, a nie naczelnikowi.
Nic dziwnego, że kiedy trzeba pilnie ściągnąć kogoś do zdarzenia, naczelnik dzwoni do starych. I cieszy się, że jeszcze ma do kogo. Bo mimo wysiłków wciąż więcej funkcjonariuszy odchodzi ze służby, niż do niej przychodzi.

Permanentna weryfikacja, czyli brak stabilizacji

Niedawno policjanci dowiedzieli się o wstrzymaniu wypłat dodatków. Nie będą otrzymywać pieniędzy m.in. za dojazdy do pracy poza miejscem zamieszkania czy wczasy pod gruszą. W piśmie skierowanym do komendantów wojewódzkich komendant główny tłumaczył, że decyzję wymusiła „konieczność niezwłocznego zabezpieczenia pilnych płatności”. Cokolwiek by to znaczyło, dla wszystkich stało się jasne, że budżet drży w posadach. W związku z tym nie wiadomo, co z zapowiedzianymi podwyżkami pensji albo z premiami motywacyjnymi, z którymi i tak od dawna był problem.
Przyłapanie kogoś na gorącym uczynku premiowane jest nagrodą pieniężną z funduszu motywacyjnego. Kiedy Jarek z kolegą złapali faceta na kradzieży, naczelnik pochwalił ich i powiedział, że da premię, ale tylko jednemu. Niech się nią podzielą, chociaż jego zdaniem lepiej by było, gdyby złapali jeszcze innego zbira, wtedy dostaną dwie, każdy swoją.
Naczelnik znany był z tego, że fundusze, które miały służyć motywowaniu funkcjonariuszy, wydzielał skąpo. W komendzie szeptano po kątach, że niewykorzystane na premie środki wracały do centrali, dzięki czemu naczelnik łapał punkty u przełożonych i sam mógł liczyć na nagrodę. Nikt by się nie zdziwił, gdyby tak było, bo powszechnie wiadomo, że szefowie potrafią o siebie zadbać.
Kilka miesięcy temu Kuba dostał zgłoszenie o włamaniu. Po kilku godzinach dowiedział się, kto może być sprawcą. Pojechał do niego z kolegą. Zatrzymali złodzieja, zabezpieczyli fanty, co liczy się jako premiowany nagrodą „gorący uczynek”. Kiedy naczelnik dowiedział się o sukcesie, kazał wpisać do protokołu, że był podczas akcji z policjantami. To samo powtórzyło się, gdy zatrzymali dilera narkotyków. Jednego dnia go zgarnęli, a następnego dowiedzieli się, że naczelnik i tym razem był z nimi.
Wkurzające, ale można się do tego przyzwyczaić. Tak samo jak do psujących się samochodów czy niesprawnych komputerów. Trochę trudniej pogodzić się z niskimi pensjami, brakiem wolnego i perspektywą kiepskiej emerytury. Ale najtrudniej z brakiem stabilizacji.
Dziennik Gazeta Prawna
Na początku lat 90. starzy policjanci przeszli weryfikację. Przez wiele lat pracowali, a teraz rządzący znów czyszczą milicyjne złogi i odbierają emerytury. Co stanie się za rok, dwa czy pięć? Czy następnej ekipie nie przyjdzie do głowy rozliczać tych, którzy dziś muszą stać przed Sejmem i patrzeć w podstawiane im przez demonstrantów lustra? Albo tych, którzy ochraniali smoleńskie miesięcznice? Kto wie, co się stanie. – Każdy, kto szedł do policji, miał świadomość, że będzie ryzykował zdrowie i życie, ale miał też jasno wytyczoną ścieżkę kariery: wiedział, jakiego stopnia może się dosłużyć, jaką mieć pensję i emeryturę. Teraz nie wie nic, nie ma żadnej pewności – rozkłada ręce Kuba.
Jarek mówi krótko: rozp…ą nam firmę. Sławek też tak uważa i dodaje, że jeśli protesty, do których się szykują, nie odniosą żadnego skutku, za chwilę nie będzie czego naprawiać. Policję trzeba będzie budować od nowa.