Patrząc na niemrawe tegoroczne obchody Dnia Pracy, trudno nie zastanowić się nad prawdopodobieństwem sojuszu słabych i socjalkulturowych.

Tęsknotę za nim wyraża Rafał Woś (publicysta „Polityki” i „DGP”), on też wprowadził, za Herbertem Kitscheltem, powyższe pojęcia. Słabi to podupadły proletariat fabryczny albo robotnicy wypchnięci z rynku pracy stabilnej przez pracowników na zlecenie. Socjalkulturowi to osoby mające zwykle aspiracje wyższe niż zarobki, pracujący zazwyczaj w usługach, e-biznesach, ale też (współ)pracownicy mediów, sektora edukacji, masażyści, agenci ubezpieczeniowi itd.
Ci pierwsi uważani są za elektorat zwykłej lewicy. Ci drudzy mogą stanowić zaplecze ruchów broniących wolności wyboru jednostki i nieskrępowanych szans dla pracusiów. Nie są oni przekonani do haseł solidarności w ramach klasy pracującej czy wysokiej redystrybucji dochodu narodowego, bo nie chcą uszczuplać niewielkiego dochodu własnego. Wierzą, że kiedyś ich zarobki będą duże dzięki indywidualnym zasługom, choć realne szanse wspięcia się na pożądany pułap swobody wydatków i posiadanej własności mają po prostu małe. Teoretycznie zatem mogliby wreszcie przestać mamić się złudzeniami o hondzie nie na kredyt i dobrym mieszkaniu także nie na kredyt, złudzeniami o przyjęciu stylu życia klas wyższych. Następnym ich krokiem byłoby poparcie domniemanych zwolenników tradycjonalistycznej lewicy. Wspólnie mogliby żądać większych danin solidarnościowych i innych podatków, większej, systemowej pomocy państwa dla tych wszystkich, którzy nie dają rady w Polsce XXI w.
Siłą zwolenników koncepcji sojuszu robotniczo-wilanowskiego (to tu w Warszawie mieszka sporo socjalkulturalnych) jest prawda o złudności projektu, że „wszyscy będziemy polską klasą średnią”. A słabość? Ludzie, którzy z wielkim wysiłkiem dopomagają w realizacji złudzeń własną, ciężką pracą, nie zechcą wyzbyć się marzeń tylko po to, aby (znowu?) stać się proletariatem.