Jedni widzą w nich anarchistów, inni ostatnią deskę ratunku. Oni sami o sobie mówią, że pomagają wszystkim, którzy pomocy potrzebują. Pod warunkiem, że są pracownikami najemnymi.
Pierwsza pikieta we Wrocławiu miała miejsce w styczniu ubiegłego roku. Listonosze protestowali przed budynkiem administracji, by zwrócić uwagę na nierówne traktowanie pracowników Poczty Polskiej – ich zdaniem ci z administracji mają lepiej od tych z eksploatacji, czyli listonoszy i pań z pocztowych okienek. Pikieta odniosła taki skutek, że do Wrocławia przyjechali przedstawiciele dyrekcji z Warszawy. Nic się jednak nie zmieniło.
Zorganizowali więc drugą, tym razem przed urzędem wojewódzkim, żeby zwrócić uwagę, że sytuacja poczty to również sprawa państwowa. W końcu to spółka Skarbu Państwa i jeden z największych pracodawców w kraju – zatrudnia ponad 85 tys. ludzi. Ale ten protest nikogo już nie wzruszył. Nikt się do nich nawet nie pofatygował.
Potem były wakacje, czas urlopów, który przeciągnął się na miesiące jesienne, więc trzecią pikietę udało się zorganizować dopiero w grudniu. Ta odniosła skutek niespodziewany, bo zamiast rozmów i zmian skończyła się zwolnieniem z pracy Zbigniewa Trochimiaka, listonosza z 36-letnim stażem i byłego wieloletniego działacza Solidarności. Oficjalny powód dyscyplinarki to utrata zaufania pracodawcy.
Zaufanie stracił tylko on, choć pikiety listonoszy miały miejsce też w innych miastach – w Opolu, Częstochowie, Zielonej Górze, Kole, Warszawie. Wszystkie odbywały się równolegle – w te same dni, o tych samych godzinach. A ponieważ za żadną z nich nie stał żaden z ponad 70 związków zawodowych działających w Poczcie Polskiej, pojawiły się głosy, że za ich koordynacją stoją oni. Oni, czyli syndykaliści.
Skuteczni
Krzysztof Wesołowski, aktywista Związku Syndykalistów Polski (sekcja Wrocław), nie ukrywa, że pocztowcy mogą liczyć na ich wsparcie. O tym, że z pocztą jest źle, wiedzieli od dawna. Zdaniem syndykalistów pocztowa Solidarność niewiele dba o ludzi, nic więc dziwnego, że ci zaczęli się aktywizować oddolnie, kontaktować z listonoszami z innych miast, organizować spotkania i pikiety. Tak bywa, gdy związki nic nie robią.
Dlatego kiedy syndykaliści postanowili im pomóc, w spotkaniach brali udział na wpół prywatnie, bez afiszowania się z własną nazwą. Jeśli ludzie tracą zaufanie do związków, niepotrzebne im kolejne organizacje, tylko pomoc. Konkretna i nienachalna.
Wesołowski tłumaczy, że ZSP nigdy się nie narzuca. Czeka, aż pracownicy sami się zgłoszą. Stara się też ich nie wyręczać. Pomaga organizować się, podpowiada, jak nawiązać kontakt z mediami i jak prowadzić rozmowy z pracodawcami. Wesołowski nieskromnie uważa, że syndykaliści są w tym działaniu skuteczniejsi niż tradycyjne związki zawodowe, które działają głównie na drodze prawnej, czyli negocjują. Problem w tym, że negocjacje nie zawsze wystarczają.
Syndykaliści wolą więc akcje bezpośrednie – organizują pikiety, happeningi, drukują i rozdają ulotki, a wszystko to nagłaśniają w prasie. Taka metoda działania pozwala pomagać wszystkim, nawet zatrudnianym przez agencje pracy pracownikom tymczasowym i tym na umowach śmieciowych, których związki omijają szerokim łukiem, bo z zasady nie pochylają się nad nikim, kto do nich nie należy.
Zresztą, jak twierdzą syndykaliści, coraz mniej pomagają też swoim. Dobrym przykładem jest poczta. Jej pracownicy straszeni byli zwolnieniami, tym, że na ich miejsce zostaną przyjęci Ukraińcy i więźniowie, przełożeni śledzili fanpage’a Listonosze Polska i wzywali na rozmowy dyscyplinujące najbardziej aktywnych członków. Związki nie reagowały.
Syndykaliści nie zostawiliby tego bez reakcji, ale ZSP, jak mówi Wesołowski, to organizacja specyficzna, niepodobna do innych. Składa się z siatki mniejszych grup, na czele których stoją delegaci. Od przewodniczących klasycznych związków zawodowych różni ich to, że nie mają władzy. Wszystkie decyzje podejmowane są wspólnie, a ponieważ u syndykalistów jest tak, że dół kontroluje górę, delegat może działać tylko w granicach wyznaczonych przez grupę. Albo szybko przestaje być delegatem.
Od innych związków zawodowych różni ich też to, że w zakładach pracy rejestrują związek tylko wtedy, gdy muszą. Wolą działać szerzej, bo jak tłumaczy Wesołowski, granica interesów nie przebiega między pracownikami, tylko między pracownikami a pracodawcami. Dlatego syndykaliści zachęcają wszystkich, by nie ograniczali się do działalności w swoich zakładach. Chodzi o to, żeby kasjer z supermarketu pomagał listonoszowi, listonosz robotnikowi w hucie, a robotnik kasjerowi. Dlaczego nie, skoro wszyscy są pracownikami najemnymi, mają podobne cele i problemy? Zwłaszcza gdy nie mogą liczyć na działający w zakładzie związek, co zdarza się coraz częściej.
Dla syndykalistów OPZZ czy Solidarność to firmy, które czerpią zyski ze swojej działalności. Od liczby członków zależy ilość pieniędzy, jakie dostają, więc na tym się właśnie koncentrują. W dodatku są mocno upolitycznione, co jeszcze bardziej utrudnia działalność na rzecz pracowników. Wesołowski zapewnia, że syndykalistów polityka nie interesuje, a na dowód przytacza obrazek ze spotkań protestujących pocztowców, kiedy przy jednym stole siedzieli anarchista z narodowcem. Bo chociaż potępiają postawy szowinistyczne i nacjonalistyczne, kiedy w grę wchodzi dobro pracowników, opcje polityczne schodzą na dalszy plan.
Zdradzeni
Zbigniew Trochimiak nie jest ani anarchistą, ani narodowcem. Jest, a raczej był, solidarnościowcem. Z krwi i kości. Do związku wstąpił w latach 80. Najtrudniejsze chwile przeżył z nim w 2008 r., kiedy po nieudanym, źle przygotowanym strajku dyrekcja poczty zwolniła dwóch spośród ponad 1 tys. strajkujących związkowców z Wrocławia. W tym właśnie jego.
Przez rok nie pracował. Związek wypłacał mu pensję, a gdy odwołał się od zwolnienia do sądu, zapewnił mu pomoc prawnika. Po roku został do pracy przywrócony, ale w jego ocenie było to pyrrusowe zwycięstwo. Rok bez pracy okazał się rokiem straconym, bez okresu składkowego, w dodatku nie dostał za bezprawne zwolnienie odszkodowania, więc czuł się skrzywdzony. Częściowo obwiniał za to Solidarność, bo wszystko zaczęło się od tego, że przywódcy związku źle ułożyli regulamin strajku.
To przykre doświadczenie nie zniechęciło go jednak do działalności związkowej. Dlatego gdy w Poczcie Polskiej zapanowała, jak mówi, epoka niewolnictwa, nie mógł nie zareagować. Jego zdaniem wielkich braków w zatrudnieniu nie ma, bo dziury zarząd zapycha Ukraińcami. Ale ci nie sprawdzają się, bo poczta wymaga pracy ponad siły. Wystarczy przypomnieć, że 10 lat temu zatrudniała 105 tys. osób, a teraz tylko 85 tys. Przy czym stan administracji niewiele się nie zmienił, więc większość zwolnionych to listonosze i panie z urzędów pocztowych. Nietrudno sobie wyobrazić, jak to wpłynęło na ich pracę.
Starzy listonosze są do tego przyzwyczajeni. Nowi – nie. Ukrainiec stara się, robi co może, ale gdy już nie może, to nie robi. Starzy robią więcej, niż mogą, tacy już są. Może dlatego, że stara kadra to ludzie o specjalnej mentalności – mają szacunek do człowieka, nie do pieniądza. A tylko taki listonosz jest listonoszem dobrym. Dziś o takiego trudno.
Chętnych nie ma, bo płace są żenujące. W ubiegłym roku związki wynegocjowały podwyżkę – dostali 270 zł. Nikogo to na kolana nie rzuciło, chętnych do pracy na poczcie od tego nie przybyło. A teraz jeszcze o jednego starego, czyli Trochimiaka, mniej.
On sam przyznaje, że nie zdziwiłby się, gdyby okazało się, że został zwolniony na wniosek Solidarności, bo na pikietach nie oszczędzał ani dyrekcji poczty, ani związkowców. Wiadomo, nikt nie lubi, kiedy wytyka mu się błędy. A jest co wytykać, bo związki zamiast bronić pracowników trzymają sztamę z pracodawcą. Nic dziwnego, że ci czują się bezkarni. Dlatego po 31 latach w szeregach Solidarności Trochimiak czuje, że został przez nią zdradzony.
Odpowiedzialni
Bogumił Nowicki, szef pocztowej Solidarności, karierę związkowca też zaczynał w latach 80. Pamięta dobrze 2008 r., wyrzuconego z pracy Trochimiaka i to, jak mu związek pomagał. Teraz nawet nie wiedział, że listonosze organizują pikiety.
Pocztowa Solidarność ma 12 tys. członków, co przekłada się na setki przypadków naruszeń praw pracowniczych. W 2016 r. zdarzył się dzień, że gdy po jakimś spotkaniu włączył telefon, miał 468 prób nawiązania kontaktu. Żartuje, że to nieoficjalny rekord świata, a poważnie dodaje, że świadczy to o tym, że nie jest przewodniczącym malowanym, że jest dla wszystkich, że każdy może się z nim spotkać, poprosić o radę lub pomoc. A jak nie spotkać, to chociaż porozmawiać przez telefon. Ale w sprawie ostatnich pikiet listonoszy nikt się z nim nie kontaktował, o protestach dowiadywał się z mediów. Chociaż akurat nie z tego powodu ich nie pochwala.
Lata 80. nauczyły go, że trzeba być ostrożnym. Członkom Solidarności łatwo było wtedy przykleić łatkę anarchistów, więc nauczył się, że trzeba działać zgodnie z prawem. Dobrą, choć bolesną szkołą był też 2008 r., kiedy po nieudanym strajku oskarżano ich o spowodowanie milionowych strat i straszono, że będą musieli je pokryć. Pamięta przerażonych strajkują, którzy zastanawiali się nawet nad wyjazdem z kraju. Ciężkie czasy, które uświadomiły im, że najważniejsze jest bezpieczeństwo ludzi. Od tej pory starają się działać tak, by nie narażać żadnego związkowca.
Syndykalistom na tym nie zależy, tłumaczy Nowicki. Mogą sobie mówić i robić co chcą, bo za nic i za nikogo nie biorą odpowiedzialności. Nie chcą pomóc ludziom, chcą pomóc sobie.
Dlatego kiedy w ubiegłym roku związek zażądał 300 zł podwyżki dla ponad 60 tys. najmniej zarabiających pocztowców (bez kadry kierowniczej, nawet tej niższej, której też się podwyżka należy), syndykaliści zaczęli krzyczeć, że to za mało i zażądali 1000 zł. Nieważne, że to żądania nierealne, że taka podwyżka doprowadziłaby spółkę do upadłości. Nie chodzi przecież o to, by coś osiągnąć. Chodzi o to, by się pokazać.
Nowicki ma świadomość, że podwyżki wynegocjowane przez Solidarność nie są wystarczające i że musi nastąpić ciąg dalszy. Ważne jednak, że został zrobiony pierwszy krok i Nowicki nie rozumie, jak pokrzykiwanie na ulicy miałoby pomóc w zrobieniu kolejnych.
Ideowo obcy
Związek Syndykalistów Polski nawiązuje do idei działającego przed wojną Związku Syndykalistów Polskich. Na swojej stronie internetowej syndykaliści piszą, że są „organizacją dążącą do zastąpienia społeczeństwa opierającego się na wyzysku oraz hierarchii społeczeństwem składającym się z równych i wolnych jednostek”. Co wielu odczytuje jako zachętę do anarchii.
Zrzeszyli się 10 lat temu, ale głośniej zrobiło się o nich dopiero niedawno, przy okazji akcji protestacyjnych w sieci polskich marketów Dino. Od kilku miesięcy znów pojawiają się w mediach, bo walkę rozpoczęli w kolejnej sieci – POLOmarket. Podczas pikiet zarzucają pracodawcy podpisywanie niezgodnych z prawdą raportów kasowych, nierespektowanie praw osób niepełnosprawnych czy absurdalny system kar, według którego udzielano nagan nawet podczas urlopów. Aktywni są również w dużych korporacjach, takich jak Amazon, Citibank, Roche, Lagardere. Ale bez wątpienia najwięcej rozgłosu przyniosła im akcja wspierająca pocztowców. Nie ukrywają, że również z tego powodu jest to dla nich akcja ważna.
Ponieważ działają jako organizacja, uważają, że nie obowiązują ich ograniczenia prawne, dotyczące tradycyjnych związków zawodowych. Zresztą ramy narzucone przez ustawę o związkach są ich zdaniem przestarzałe i nieprzydatne, choćby w branży gastronomicznej albo w przypadku osób pracujących w małych firmach czy agencjach pracy tymczasowej, gdzie bardzo trudno lub w ogóle nie da się założyć związku zawodowego. Więc działają poza nimi.
Zdarza się, że pracodawca pozwie ich do sądu o naruszenie dóbr osobistych, a inne związki zarzucą, że szkodzą całemu ruchowi związkowemu. Bogumił Nowicki, który uważa ich za dążący do likwidacji struktur państwa związek anarchistyczny, nie wyklucza, że chcą też rozbicia poczty na mniejsze spółki, co z pewnością ucieszyłoby największego konkurenta poczty, firmę DHL. Ale nie Nowickiego.
Nowicki chce, by państwo istniało, było silne i żeby zadbało o pocztę, bo poczta na to zasługuje. Przez te wszystkie lata istnienia firma była sumiennym płatnikiem wszystkich danin, rocznie odprowadzała do budżetu kwoty na poziomie miliarda złotych. Żadnej szarej strefy, płacenia pod stołem. Więc nie kryje, że idee syndykalistów są mu całkowicie obce.
Na szczęście zna ich tylko z literatury i internetu. Bliżej poznać nie chce. Zwłaszcza po tym, jak w ubiegłym roku, po krytyce syndykalistów wspierających protesty pocztowców, dostał dziesiątki anonimowych e-maili, w których pobrzmiewały echa wojny domowej w Hiszpanii i pojawiły się szubienice.
Silni
POLOmarket twierdzi, że w protestach organizowanych przez syndykalistów pod placówkami sieci nie jest zaangażowany żaden z jej obecnych pracowników. Bierze w nich udział kilku byłych pracowników i osoby nigdy z siecią niezwiązane, a sposób ich działania obliczony jest przede wszystkim na zyskanie rozgłosu w mediach. Dlatego na wypracowanie jakiegokolwiek kompromisu nie ma szans.
Podobnie ocenia sprawę Poczta Polska. Justyna Siwek, rzecznik prasowy spółki, tłumaczy, że przez ostatnie dwa lata pensje listonoszy wzrosły o 800 zł, nie wspominając o przywróconych premiach i rozbudowanym pakiecie socjalnym. Przypomina, że przed 2016 r. przez kilka lat w firmie nie było żadnych podwyżek. I retorycznie pyta, gdzie wtedy byli syndykaliści?
Nie rozumie też formułowanych przez nich zarzutów o zatrudnianie Ukraińców. Poczta nie prowadzi żadnych specjalnych działań, by ich zachęcić do pracy. Jeżeli zgłoszą się do rekrutacji, traktowani są tak samo jak inni kandydaci. Obecnie w spółce pracuje nieco ponad 60 cudzoziemców, różnych narodowości – na 25 tys. listonoszy zatrudnionych na umowę o pracę. A poza tym poczta to poważna spółka skarbu państwa, musi działać zgodnie z prawem, więc pracowników mogą reprezentować wyłącznie zakładowe organizacje związkowe. To z nimi ustalany jest regulamin premiowania czy zakładowy układ zbiorowy pracy. I tylko z nimi prowadzone są rozmowy na temat wynagrodzeń. Inaczej być nie może.
Między innymi dlatego Marek Lewandowski, rzecznik prasowy Komisji Krajowej NSZZ Solidarność, jest przekonany, że najlepszą formą organizacji pracowniczych są związki zawodowe. Nie przeszkadza mu więc, że wciąż pojawiają się nowe. Jeśli uważacie, że źle działamy, załóżcie własny związek, powtarza jak mantrę.
Dziennik Gazeta Prawna
Od razu jednak dodaje, że dla niego siła związku bierze się z liczebności, więc zarzutów syndykalistów, że Solidarności zależy na liczbie członków, nie rozumie. Oczywiście, że zależy. Pieniądze też są ważne, bo bez nich związku nie stać na szkolenia i dobrych ekspertów. Nie rozumie też zarzutu o upolitycznienie. Polityka to jedno z narzędzi pracy. Ważne, bo 90 proc. pracy związkowców to negocjacje. Słabe związki krzyczą i nic z tego nie wynika. Silne siadają do stołu.
Zdaniem Lewandowskiego o skuteczności tej strategii „Solidarność” nie musi nikogo przekonywać. Wystarczy spojrzeć na to, co związek osiągnął przez ostatnie dwa lata, by wspomnieć choćby o przywróceniu wieku emerytalnego czy podniesieniu minimalnej stawki godzinowej do 13 zł. Więc chociaż życzy szczęścia syndykalistom, nie ma złudzeń, że będą równie skuteczni. O sile nie mówiąc.
Gdyby byli silni, na prawnika dla zwolnionego Trochimiaka nie musieliby się składać koledzy.