Sprawy dotyczące szkoły rodzice biorą we własne ręce. Czasem z bezsilności, czasem po to, by chronić swoje dzieci. Ale również dlatego, że wiedzą lepiej – a przynajmniej tak im się wydaje.
Dziennik Gazeta Prawna
Po zebraniu mama Kryspina niemal płakała. Podczas pierwszego wrześniowego spotkania rodzice kolegów z klasy jej syna chcieli doprowadzić do samosądu: uznali, że powinna wyjść na środek klasy – i przed nimi oraz ich dziećmi – potępić zachowanie swojego siedmiolatka. I to w jego obecności. Powody? Kryspin miał stanąć na ławce w trakcie lekcji muzyki (choć nauczyciel twierdzi, że tego nie zrobił). Poza tym miał namówić chłopców do idiotycznej zabawy – kopania się w genitalia. I przeklina. Zdaniem pozostałych rodziców ich maluchy są przez Kryspina demoralizowane.
Coś się złego dzieje – jednym głosem mówią rodzice oraz nauczyciele, którzy obserwują szkołę. I nie chodzi o edukację, lecz o relacje społeczne. Z roku na rok do szkół (a nawet przedszkoli) trafia coraz więcej dzieci, które sobie z nimi nie radzą. Albo z którymi nie radzą sobie rodzice i nauczyciele. – Szkoła nie nadąża za problemami uczniów, za ich brakiem radzenia sobie ze stresem, za brakiem autorytetu nauczycieli, za niejasnymi zasadami współpracy z rodzicami – wylicza jedna z matek.
Szkoły i nauczyciele działają od zdarzenia do zdarzenia. Na dodatek sprawy w swoje ręce często biorą rodzice. Nie zawsze z dobrym skutkiem.
Już się przyzwyczailiśmy
Od ponad pół roku Paweł dzień w dzień siedzi przed klasą ośmioletniego syna, bo u Witka zdiagnozowano lęk separacyjny. – Kiedy tylko zostawał sam w klasie, zaczynał drzeć się wniebogłosy. Próbowaliśmy przekupstw, gróźb, próśb. To nic nie dawało. Teraz jest tak, że ja siedzę przed klasą, a on może czasem wyjrzeć z sali i sprawdzić, czy na pewno jestem. Jest spokojniejszy – opowiada ojciec.
Paweł siedzi więc przed salą (specjalnie dla niego szkoła zorganizowała krzesło), a w klasie w jedną z ławek dla drugoklasistów wciśnięty jest nauczyciel cień, asystent, który pomaga tradycyjnemu pedagogowi. Cień zazwyczaj siedzi przed Witkiem i pomaga innemu chłopcu ze zdiagnozowanym zespołem Aspergera. Czasem do szkoły przychodzi też mama Eweliny. Jej córka, która chodzi do klasy z Witkiem, jest z kolei nadpobudliwa – nigdy nie wiadomo, czy czegoś nie zbroi, więc lepiej, by mama była na miejscu.
To historie z początku roku szkolnego ze zwykłych podstawówek. Nie chodzi o placówki specjalne ani o klasy integracyjne. Dzieci nie mają orzeczeń z poradni psychologiczno-pedagogicznych. – Uczniów, którzy mają najróżniejsze kłopoty emocjonalne, jest coraz więcej – mówi jedna z nauczycielek. Pracuje w szkole od kilku lat i mówi, że nawet w tak krótkim czasie, od momentu jej przyjścia, coś się zmieniło: do szkół przychodzi coraz więcej dzieci, które nie radzą sobie psychicznie. Potwierdzają to dane ministerstwa edukacji: w 2016 r. dzieci z różnymi dysfunkcjami (od problemów psychicznych, przez niedosłuch czy niewidzenie, po zespół Aspergera i autyzm) trafiło do przedszkoli 25,5 tys., rok wcześniej było ich 21,3 tys. A sześć lat temu ponad trzy razy mniej – 7,7 tys. Tyle statystyki, ale tak naprawdę wielu uczniów nie ma orzeczeń z poradni psychologiczno-pedagogicznych, ale i tak wszyscy wiedzą, że potrzebują oni wsparcia. Nie odnajdują się w klasie, są agresywni albo nieśmiali. – Czasem to dwoje dzieci w klasie, ale są i takie oddziały, w których trudnych dzieci jest nawet czworo – opowiada jedna z nauczycielek.
U niej w szkole są dzieci już na pierwszym etapie edukacji, w klasach I–III (6–9 lat), które są pod stałą opieką psychiatrów, na lekach, po pobytach w szpitalach psychiatrycznych. Jednego chłopca z zerówki zawieziono na obserwację po tym, jak rzucił się na nauczycielkę. Zdiagnozowano u niego różne zaburzenia psychotyczne, ale intelektualnie nie odbiegał od reszty. W czwartej klasie chłopiec powrócił do szkoły – wcześniej miał indywidualne nauczanie w domu. Zakładano, że się już zsocjalizował. Tymczaszem zdarzało się, że biegał po korytarzu z telefonem komórkowym przed sobą, udając, że to pistolet. Mierzył do innych i krzyczał: „Ja was wszystkich tutaj rozp...lę”. Co na to szkoła? – Przyzwyczailiśmy się – mówi nauczycielka, która spotyka chłopca tylko podczas przerw.
Rodzice hejtują
Bardzo często sprawy w swoje ręce biorą rodzice. Czasem z bezsilności, bo nie mają się do kogo zwrócić o pomoc, a widzą, że nauczyciel sobie kompletnie nie radzi. Czasem dlatego, by chronić własne dzieci. Ale także dlatego, że wiedzą lepiej – a przynajmniej tak im się wydaje. Więc działają.
– U nas afera wybuchła w październiku. Nagle w sobotę wieczorem posypały się e-maile od rodziców zbulwersowanych zachowaniem jednego z uczniów, Piotrka – opowiada Magda, której córka we wrześniu poszła do V klasy. Chłopak dostał napadu szału na jednej z lekcji, dwójka nauczycieli nie mogła go uspokoić.
Incydent postawił na nogi grupę rodziców, których dzieci niedawno doszły do klasy. – Nie wiedzieli, że jest tu chłopiec z ADHD, który do końca III klasy miał nauczyciela wspomagającego, a dzieci z grupy już się do niego przyzwyczaiły – ciągnie opowieść Magda. Nowi rodzice oskarżyli pozostałych opiekunów, że zataili przed nimi problem. I że natychmiast trzeba powiadomić kuratora, rzecznika praw dziecka i doprowadzić do usunięcia chłopca z klasy, bo zagraża reszcie uczniów. Kiedy jedna z matek napisała w e-mailu – chcąc uspokoić nastrój – „Proszę państwa, czy zdajecie sobie sprawę, że ten sąd robiony przez dorosłe osoby dotyczy 10-latka?” – tylko zaogniła atmosferę. – Przeciwnicy obecności chłopca w klasie wybuchli, że oni nie zamierzają dopuścić do demoralizacji swoich dzieci i dziwią się, że reszta się na to spokojnie zgadza – mówi Magda.
Wymiana e-maili trwała cały weekend. Ostatecznie skierowano list do burmistrza z prośbą o wsparcie szkoły. To poskutkowało o tyle, że dyrekcja i wychowawca zwołali zebranie. Najpierw osobno porozmawiali z rodzicami Piotrka, mówiąc, że im pomogą – że chłopcem zajmie się terapeuta, że ponownie może mieć nauczyciela wspomagającego. Ale warunek jest jeden: muszą współpracować. I zająć się synem w domu, poświęcać mu więcej czasu, rozmawiać. Potem było spotkanie z resztą klasy. – I tu zostało w końcu jasno powiedziane, że to Piotrek ma kłopot i że to jemu trzeba pomóc – mówi Magda. Sytuacja uspokoiła się, ale tylko na chwilę. Zaczęło się po tym, gdy oskarżono Piotrka o przeklinanie. Do pyskówki między rodzicami doszło nawet podczas zebrania. Zaczęły się tworzyć grupy za i przeciw usunięciu chłopca z klasy, układy towarzyskie, krążyć plotki.
Niedawno córka Magdy przyszła ze szkoły, żaląc się, że Piotrek brzydko ją nazwał. Jak? „Że jestem zajebista” – żaliła się mamie. Magda tłumaczyła, że choć tego słowa nie powinien używać, to nie jest to nic strasznego. Sprawa na tym mogłaby się skończyć, gdyby nie to, że kilka dni później pojawił się e-mail od jednej z matek, zwolenniczek przeniesienia chłopca, skierowany do wszystkich rodziców, w którym pisała, że Piotrek do jednej z dziewczynek (jak się okazało, córki Magdy) powiedział: „Pokaż cycki, ty k...o”.
Magda chciała dojść do tego, co tak naprawdę się zdarzyło: jej córka uparcie powtarzała, że padło tylko słowo „zajebista”. Magda próbowała dowiedzieć się od wychowawczyni, czy ktoś słyszał, co powiedział Piotrek. – Powstał głuchy telefon, nie dało się już tego odkręcić. Na chłopaka padło ciężkie oskarżenie – mówi Magda. I dziwi się, dlaczego reszta rodziców tak postępuje. Po co? Jak się sprawa skończy, nie wiadomo. Przed nimi jeszcze pół roku do wakacji i trzy kolejne klasy.
Jak bardzo różne mogą być pomysły rodziców na radzenie sobie z taką sytuacją, widać po dyskusji, która się rozpętała po wpisie jednej z matek na sąsiedzkiej grupie na Facebooku. „Mam problem. Potrzebuję zapisać moją pięcioletnią córkę na samoobronę (...) ma w grupie agresora – jest od niej większy i bije ją i to pięściami”. I dodawała: „Proszę, pomóżcie. Może znacie jakiś ośrodek dla takich małolatów. Uczymy ją, jak się bronić. Ale to za mało”. Pod wpisem posypały się dobre rady. Wezwij policję. Naślijcie sąd rodzinny. Ktoś proponował zajęcia krav magi, inni zajęcia judo i karate. Ktoś namawiał, żeby przemówić do rozumu małemu agresorowi, jeszcze inny próbował stonować nastroje, tłumacząc, że zamiast nauki samoobrony lepiej pójść do pedagoga.
Pomocy na FB szukał też rodzic, który chciał się dowiedzieć, jak ma rozmawiać z dyrekcją szkoły w sprawie agresywnego dziecka w klasie. Chłopiec uniemożliwia prowadzenie lekcji, przeklina i grozi innym uczniom. Dzieci się go boją. A współpraca z rodzicami agresywnego dziecka jest niemożliwa – nie przyjmują do wiadomości informacji o wyczynach swojego syna. Rodzice poszli po pomoc do kuratorium, w efekcie czego doszło do spotkania z dyrekcją oraz wychowawcami, podczas którego opiekunowie chłopca zostali postraszeni, że jak nic nie zrobią, to sprawa pójdzie do mediów, że doniosą na nich na policję. Tak zmusili ich do współpracy. Sytuacja uległa poprawie.
Podobne obserwacje ma Paweł, ojciec chłopca z lękiem separacyjnym – kiedy opowiada o tym, jak rodzice próbują sami rozwiązywać problem z trudnymi dziećmi, używa słowa „samosąd”. Podobnie jak w przypadku Piotrka rodzice dyskutowali e-mailowo, co zrobić, żeby jednego z tych nadpobudliwych uczniów wyeliminować z klasy. Potem chcieli omawiać to na zebraniu, ale bez matki chłopca. Ostatecznie doszło do kłótni. – A hejt, jaki się tam wylał, był szokujący – opowiada Paweł. Po tym wszystkim nie dziwi go, kiedy przechodzący obok niego dziewięciolatek mruczy pod nosem: „Ja p...ę, k..a mać”.
Zdaniem Pawła rodzice nie powinni być stroną sporu. Sprawę powinna załatwić szkoła we współpracy z opiekunami problematycznego dziecka. Choć przyznaje, że zdarzyło mu się być świadkiem, kiedy Ewelina, koleżanka z klasy Witka, w napadzie szału rzucała krzesłami, zaś jeden z nadpobudliwych chłopców groził innemu, że go zrzuci ze schodów. Po tych miesiącach, które spędził w szkole, widzi, że problem jest bardzo złożony. I nie ma prostego sposobu, jak go rozwiązać. – Wszyscy się starają, szkoła też. Ale częstym poczuciem, które wszystkich ogarnia, jest bezradność – mówi Paweł.
Ostatnio przyszła do niego matka dziewczynki z tej samej klasy. U Malwiniki psycholodzy podejrzewają fobię szkolną. Boi się iść na lekcje. Bardzo możliwe, że jej mama niedługo dołączy do niego na korytarzu.
Wiedziałam, co będzie dalej
– Bez chęci współpracy rodziców nie da się nic zrobić. Jesteśmy bezsilni – mówi mi jedna z nauczycielek. Szkoła może wprowadzić system indywidualnej opieki, nauczania indywidualnego w domu, terapii, sesji z pedagogiem, ale warunek jest jeden – musi być zgoda i współpraca rodziców. Chociażby po to, żeby poszli do poradni i dostali papier umożliwiający od strony formalnej podjęcie starań o pomoc. – Do tego nie można ich zmusić. Jak odmówią, mamy związane ręce – opowiada nauczycielka.
U niej w szkole podstawowej (klasy I–III) jest bardzo agresywny uczeń. Wyzywa innych, popycha wychowawczynię. Upatrzył sobie jednego cichego chłopca i zaczął go dręczyć. Prześladowany uczeń nie chciał przychodzić do szkoły. – Matka agresora wzywana na rozmowy odmawiała współpracy. Jak mantrę powtarzała, że widocznie tamten sprowokował jej syna – opowiada nauczycielka. Była też świadkiem sytuacji, w której ten agresywny chłopiec wyśmiewał się z dziecka bez jednej nogi. Potem matka agresora przekonywała ją, że jej dziecko postąpiło właściwie, bo chłopiec bez nogi musi się przyzwyczaić do świata, w którym będzie okrutnie traktowany. Im wcześniej się o tym dowie, tym lepiej. – Dziecko nie ma orzeczenia z poradni psychologiczno-pedagogicznej, nie można go zmusić do zmiany zachowania. Nie można go też wyrzucić, bo to jego rejonowa szkoła – mówi mi pedagog.
Podobnie było w przypadku pięciolatki, którą rodzice chcą nauczyć sztuk walki. Z opisu sprawy przez matkę prześladowanej dziewczynki wynika, że dyrekcja i wychowawcy rozmawiali z rodzicami agresywnego dzieciaka, ale ci nie widzą problemu.
Nawet jeżeli opiekunowie chcą współpracować, to szkoły mają problemy ze znalezieniem nauczycieli wspomagających. Gmina bez odpowiedniego nacisku nie chce przekazać na nich pieniędzy, a czasem dyrektorom nie chce się o nich walczyć.
W jednej ze szkół udało się znaleźć – po prośbach rodziców i wychowawcy I klasy – nauczyciela wspomagającego. Ale dostali go tylko na kilka godzin, resztę czasu spędza w innej klasie, gdzie też jest potrzebny. Tymczasem, żeby skutecznie pomóc, powinien cały swój czas poświęcić dziewczynce, z powodu której trafił do tej szkoły. Chodzi o uczennicę, której rodzice się rozwodzą. Przyjechała z Białorusi z samą matką, do babci, która tu pracuje. Mama na razie nie mówi po polsku. Dziewczynka dopiero się uczy. – To małe dziecko, ale czasami dostaje szału. Ostatnio rzuciła moją córką o ścianę – opowiada jeden z rodziców. Sześciolatce musi pomóc nauczycielka, która ma pod opieką 20 innych maluchów. I nie ma specjalistycznego przygotowania. Klasa i szkoła nie są integracyjne.
– Na studiach nie uczą nas, jak radzić sobie z dzieckiem z zespołem Aspergera czy spektrum autyzmu lub innymi zaburzeniami. O tym jest na pedagogice specjalnej. To się powinno zmienić, bo efekt jest taki, że działamy, jak umiemy. Czytamy poradniki, czasem doradzą nam coś rodzice, czasem psycholog szkolny – opowiada nauczycielka. U niej w szkole nie ma nauczyciela wspomagającego, choć są klasy nawet z kilkoma uczniami z różnymi zaburzeniami. W jednej z czwartych klas jest chłopiec, który potrafi wstać i kogoś uderzyć w twarz. Jego matka jest codziennie w szkole, interweniuje, kiedy trzeba.
Martyna uważa, że jej szkoła robi, co może. W klasie jest trójka dzieciaków, które sprawiają kłopoty – w tym jej syn. Mikołaj już w pierwszym tygodniu pobił się na lekcji z kolegą. – Więc na pierwsze zebranie poszłam z duszą na ramieniu. Zaczyna się zebranie, podpisujemy sto tysięcy karteczek ze zgodami, potem mówienie, co musimy, co trzeba etc. Nagle głos z końca sali. Jedna z mam: „Chciałam zapytać, czy ma pani warunki do prowadzenia lekcji, bo słyszałam...”. Od razu widziałam, co będzie dalej – opowiada Martyna.
Nauczycielka stanęła na wysokości zadania. Ucięła dyskusję, mówiąc, że bywają chłopcy, którzy są wyjątkowo uzdolnieni, którzy mogą mieć problemy społeczne. Ponieważ sprawa się na tym nie zakończyła, szkoła zaangażowała pedagoga i znalazła nauczyciela wspomagającego. Jest na lekcjach i reaguje, kiedy jest kłopot. Na przykład uczeń nagle wyjdzie z klasy – a tak się zdarza.
Kiedy klasa Mikołaja wybierała się na wycieczkę, to nauczyciel zadzwonił do Martyny i powiedział, że jeżeli chce, żeby jej syn wziął w niej udział, to ona musi być jedną z opiekunek. Zgodziła się. Ale i tak niemal nie doszło do wycieczki – bo inny agresywny uczeń (wcześniej złamał rękę innemu dziecku) nie chciał założyć czapki, choć na dworze spadł pierwszy śnieg. Na prośbę nauczycielki, żeby to zrobił, po prostu wybiegł na dwór. Chłopak błyskawicznie zniknął, nauczyciele zaczęli go szukać. Dyrekcja kazała reszcie klasy iść do kina, a sama zawiadomiła rodziców.
– Nauczyciele są często bezradni. Ostatnio uczniowie na lekcji wf za to, że dokazywali, mieli chodzić w kółko. Mieli zakaz biegania. A na języku polskim nauczyciel kazał im notować całą lekcję, bo gadają. To nie jest rozwiązanie – dodaje Martyna.
To jak „Rzeź”
Powody takich zachowań rodziców są banalne, ale prawdziwe. Silvana Galderisi, prezes Europejskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, mówi, że rodzice żyją w stresie i przerzucają go na dzieci. Rodzice nie mają czasu dla swoich pociech, dlatego te spędzają wolny czas z komputerami i smartfonami. Dodatkowo rodzice podważają autorytet szkoły – żądając, żeby coś zrobiła, a z drugiej strony nie ufając jej.
Z obserwacji Marytny wynika również, że to rodzice w dużej mierze przejęli odpowiedzialność za uczniów i często nie pozwalają samym dzieciom rozwiązać problemów. Jeśli dwójka dzieci pobiła się na przerwie, to zamiast pozwolić im się dogadać i pogodzić, natychmiast interweniują. Ona sama po dwóch tygodniach od początku szkoły dostała e-maila od mamy dziewczynki, którą jej syn kopnął w kostkę, a raz popchnął na korytarzu – z żądaniem, żeby Martyna coś zrobiła, bo jeśli sytuacja się nie zmieni, to zostaną podjęte odpowiednie kroki. Jakie? Tego już nie precyzowano. Syn Martyny, owszem, szaleje, wszędzie go pełno i bardzo możliwe, że mógł popchnąć dziewczynkę. – Oczywiście porozmawiałam z Mikołajem i powiedziałam, że nie wolno tak robić – opowiada Martyna.
I dodaje, że dzieci nauczyły się biec ze skargą do rodziców i oczekują, że ci za nich rozwiążą problemy. – To jak w tym filmie Polańskiego „Rzeź”. Rodzice chłopców, którzy się pobili, prowadzą rozmowę, która kończy się awanturą o to, które z dzieci ponosi odpowiedzialność za bójkę. Tymczasem dzieciaki już dawno razem się świetnie bawią – dodaje.
Profesor Agnieszka Gmitrowicz, psychiatra dziecięcy ze szpitala psychiatrycznego w Łodzi, dodaje, że problem jest jeszcze jeden: z jednej strony rosną oczekiwania rodziców wobec szkoły, a z drugiej strony rośnie liczba dzieci, które mają różnego rodzaju zaburzenia z harmonijnym rozwojem (m.in. jest więcej dzieci, które rodzą się jako wcześniaki). To powoduje, że problem narasta. – Dzieci mają zaburzone poczucie wartości – mówi psychiatra.
Nie ma też efektywnej prewencji. Na zapisanie się do szpitala czy poradni czeka się nawet dziewięć miesięcy. W wielu regionach brak psychiatrów dziecięcych. Ale też i dobrych specjalistów. Poradnie psychologiczno-pedagogiczne są przepełnione. A jak wynika z ostatniego raportu NIK w latach 2014–2016, blisko połowa szkół publicznych różnych typów (44 proc.) nie zatrudniała na odrębnym etacie ani pedagoga, ani psychologa. Zaś często zatrudnienie w szkołach specjalistów nie zależało od potrzeb dzieci i młodzieży, lecz od sytuacji finansowej samorządu.